"Witamy w Chippendales" zaprasza do mrocznego świata striptizerów – recenzja serialu dostępnego na Disney+
Mateusz Piesowicz
11 stycznia 2023, 10:01
"Witamy w Chippendales" (Fot. Hulu)
Wyrzeźbione męskie ciała, seksowne ruchy i rozgrzana do czerwoności kobieca publika. Oto Chippendales, czyli słynna grupa striptizerów, za którą stoi mroczna historia.
Wyrzeźbione męskie ciała, seksowne ruchy i rozgrzana do czerwoności kobieca publika. Oto Chippendales, czyli słynna grupa striptizerów, za którą stoi mroczna historia.
Morderstwo i seks. Czy może być bardziej ekscytujące i oklepane jednocześnie połączenie? "Witamy w Chippendales", czyli serialowi Hulu, który możecie od dzisiaj oglądać na Disney+, bliżej niestety do tego drugiego, choć stoi za nim idealnie filmowa historia. Inna sprawa, że jej wykorzystanie ma tu często drugorzędne znaczenie. Zwłaszcza wtedy, gdy na parkiecie rządzą (prawie) nadzy mężczyźni w kołnierzykach.
Witamy w Chippendales – sukces w nietypowej oprawie
Wszystko zaczyna się na przełomie lat 70. i 80. w Los Angeles, gdzie pracujący na stacji benzynowej Somen Banerjee (Kumail Nanjiani, "Dolina Krzemowa") postanawia wcielić w życie swoją wersję American dream. Hinduski imigrant, który wkrótce stanie się znany pod imieniem "Steve", zaczyna jednak kiepsko, bo od nietrafionego pomysłu na ekskluzywny klub do gry w tryktraka. Kto wie, jak potoczyłyby się losy bohaterów tej historii, gdyby porażka go zniechęciła – ale było oczywiście inaczej i jedna klęska szybko przeistoczyła się w cały szereg kolejnych, prowadzących w końcu do sukcesu.
Sukcesu, którego skali nie przewidywał nawet sam Banerjee, gdy dzięki momentowi olśnienia przemieniał swój lokal w pierwszy klub ze striptizem przeznaczony wyłącznie dla pań. To pomoc promotora Paula Snidera (Dan Stevens, "Legion"), a przede wszystkim zaangażowanie choreografa Nicka De Noi (Murray Bartlett, "Biały Lotos") wyniosło całe przedsięwzięcie na jeszcze wyższy poziom, robiąc z tandetnego przedstawienia prawdziwe show. Tak narodzili się Chippendalesi… ale to nie o nich jest ta historia.
Grupa striptizerów i jej rozwój jest tylko tłem dla opowieści o Banerjeem i o tym, jak na przestrzeni kilku lat zbudował globalną markę, samemu stając się ofiarą własnego sukcesu. Przez osiem odcinków oglądamy momenty chwały bohatera przeplatające się z ciemnymi stronami jego interesu, obserwując, jak wraz z nim zmienia się Steve. Jak spod łagodnego oblicza człowieka marzącego o byciu kimś wyglądają chorobliwa ambicja i zazdrość, oraz jak duma zamienia się w obsesję, spychając go ku coraz mroczniejszym zakamarkom.
Witamy w Chippendales nie ucieka od konwencji
Nie zdradzę oczywiście, dokąd to wszystko prowadzi, choć już z samego opisu nietrudno się domyślić, szczególnie że twórca serialu Robert Siegel ("Pam i Tommy") zadania nam nie utrudnia, kierując narrację dość oczywistymi torami. Błyskawiczna droga od zera do bohatera, sukces zmieniający człowieka i jego upadek przebiegają tu wręcz wzorcowo, co stanowi o tyle istotny problem, że cała, prawdziwa przecież historia aż się prosi o coś więcej niż tak standardowe potraktowanie.
"Witamy w Chippendales" zdecydowanie za rzadko jednak po takie wyjątkowe środki sięga, najczęściej zadowalając się bardziej konwencjonalnymi rozwiązaniami. Nieważne, czy oglądamy jeszcze historię biograficzną czy już true crime, serial nie wychyla się poza gatunkowe ramy, w podobnie ciasny gorset wciskając większość swoich bohaterów, na czele ze Steve'em. Jasne, po części wynika to z jego charakterystyki, ale ta nie jest na tyle przekonująca, żeby dało się taką kreację łatwo kupić. Efekt jest taki, że Banerjee to postać mocno nijaka, podobnie zresztą jak rola Nanjianiego, któremu mimo kilku prób (na przykład podkreśleniu imigranckiej historii bohatera) nie udaje się nadać mu głębi.
Płytkość głównego bohatera staje się jeszcze bardziej problematyczna, gdy jego tle zaczynają się wyróżniać praktycznie wszyscy inni. Począwszy od jego żony Irene (Annaleigh Ashford, "Masters of Sex"), której łagodne usposobienie działa kojąco na neurozy męża, a skończywszy na jedynym w grupie czarnoskórym tancerzu Otisie (Quentin Plair, "Ptak dobrego Boga"), w którym odbijają się przejawy rasizmu u Steve'a. Nikt nie błyszczy jednak mocniej od Murraya Bartletta, którego Nick to prawdziwa gwiazda serialu.
Emanujący energią i życiem, zakochany w tańcu, a jednocześnie bardzo samotny choreograf, jest przeciwieństwem Steve'a pod praktycznie każdym względem i z miejsca zyskuje sympatię oglądających. Kipiący emocjami, które potrafi wyrazić nie tylko na parkiecie, tworzy wybuchowy duet z graną przez Juliette Lewis ("Yellowjackets") kostiumografką Denise, co w połączeniu z jego biseksualizmem i również wyrazistym partnerem Bradfordem (Andrew Rannells, "Czarny poniedziałek") daje wyjątkowo smakowitą mieszankę. Nie da się ukryć, że wszystko, co w "Witamy w Chippendales" najlepsze, wiąże się właśnie z Nickiem i wielka szkoda, że siłą rzeczy musi on być momentami redukowany do drugiego planu.
Witamy w Chippendales – czy warto oglądać serial?
Nie jest więc bynajmniej tak, że serialowi Hulu brakuje zalet. Przeciwnie, w swoich najlepszych momentach, czyli wtedy gdy skupia się na Nicku albo przynajmniej na konflikcie między nim a Steve'em, potrafi wynieść się ponad schematyczną historię obyczajowo-kryminalną i wzbudzić trochę emocji. Pokazuje jednak wówczas również to, że uporczywe trzymanie się konwencji i opowiadanie historii według nakreślonej od linijki fabuły mocno mu szkodzi.
A przecież nie trzeba tu wcale szukać daleko, żeby znaleźć możliwe punkty zaczepienia. Same losy założyciela Chippendales to wszak historia tak pokręcona, że powinna bez problemu przykuć do ekranu, a dodając jeszcze do tego atuty realizacyjne (niekończące się na nagich męskich torsach i pośladkach, choć te stanowią ich istotną część), mamy w praktyce samograj. Rzecz jednak w tym, że wybierając w niemal każdym aspekcie pójście po linii najmniejszego oporu, twórcy nie dają serialowi przestrzeni, żeby ten stał się naprawdę angażujący dla widza – ot, rzecz w sam raz do obiadu.
Tymczasem wystarczyłoby proste podkreślenie kilku motywów, a od razu całość stałaby się atrakcyjniejsza. Czy byłaby to mroczna strona amerykańskiego snu, czy krytyka kapitalizmu, czy odbicie nierówności społeczności na grupie striptizerów. Pewnie, wszystko się w "Witamy w Chippendales" pojawia (czasem też znika kompletnie bez zapowiedzi – jak niektórzy bohaterowie), jakby twórcy chcieli podkreślić, że o niczym nie zapomnieli. Może jednak warto było część pomysłów porzucić, a skupić się w większym stopniu na pozostałych, zamiast prześlizgiwać się we wszystkich po powierzchni? Wydaje się, że serial tylko by na tym zyskał, a tak otrzymaliśmy produkt poprawny, chwilami nawet niezły, ale też bardzo podstawowy. Gdyby pokazy Chippendales tak wyglądały, to trudno uwierzyć, że striptizerzy staliby się kiedykolwiek światowym fenomenem.