"Kowbojka z Kopenhagi" to formalne popisy reżysera "Drive" – recenzja serialu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
6 stycznia 2023, 10:13
"Kowbojka z Kopenhagi" (Fot. Netflix)
"Kowbojka z Kopenhagi", czyli nowy serial reżysera "Drive" i "Neon Demon", to prawdziwa perełka od strony wizualnej. Czy jednak to wystarczy, żeby przyciągnąć widzów?
"Kowbojka z Kopenhagi", czyli nowy serial reżysera "Drive" i "Neon Demon", to prawdziwa perełka od strony wizualnej. Czy jednak to wystarczy, żeby przyciągnąć widzów?
Świat widział już wielu artystów przekonanych o własnej wyjątkowości. Artystów, których ego nie pozwalało im spojrzeć z dystansem na własną twórczość i podejść do niej z odrobiną zdrowego samokrytycyzmu. Do tego grona zdecydowanie zalicza się Nicolas Winding Refn, spod którego ręki wyszła "Kowbojka z Kopenhagi", duński serial, dostępny od wczoraj na platformie Netflix. Czy twórca, który z jednej strony dał światu wspaniałe "Drive", a z drugiej okropne "Tylko Bóg wybacza" ma jeszcze coś ciekawego do powiedzenia? Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna.
Kowbojka z Kopenhagi – o czym jest serial reżysera Drive?
Czym jest "Kowbojka z Kopenhagi"? Nie jest to łatwe pytanie, może zatem oddajmy głos netfliksowym PR-owcom, którzy musieli przygotować opis serialu. Otóż wg nich "Kowbojka z Kopenhagi" to "historia tajemniczej bohaterki o imieniu Miu (Angela Bundalovic, "The Rain") , która mając dość służenia innym, przemierza złowieszczy krajobraz świata przestępczego Kopenhagi w poszukiwaniu nowego początku. Pragnąc sprawiedliwości i zemsty, spotyka swoją nemesis, Rakel (Lola Corfixen), i wraz z nią wyrusza w odyseję po świecie naturalnym i nadprzyrodzonym".
Miu wyrusza do Kopenhagi nie tylko po to, by odnaleźć nowy początek, ale także po to, by dowiedzieć się więcej o swojej przeszłości i o tym, jak wpłynęła ona na jej teraźniejszość (i jak wpłynie na przyszłość). Śledząc jej podróż, będziemy wielokrotnie wodzeni za nos, a serial i jego twórca będą do nas mówić: "nie próbujcie zgadywać, o czym to jest, i tak was zaskoczymy". I faktycznie, czasem udaje się zaskoczyć widza. Częściej jednak niż zaskoczenie będziemy czuli, że "Kowbojka z Kopenhagi" powstała tylko po to, by Nicolas Winding Refn, tu pretensjonalnie skrócony do WNR, mógł pozachwycać się samym sobą.
Refn ma to do siebie, że jego produkcje często polaryzują odbiorców. O ile niemal wszyscy zakochali się w "Drive", o tyle jego pozostałe produkcje były już przyjmowane w znacznie mniej entuzjastyczny sposób. A właściwie inaczej – pośród wciąż pojawiających się entuzjastycznych recenzji można było znaleźć coraz więcej tych krytycznych. Jego poprzedni serial, "Za starzy na śmierć", który możecie obejrzeć na Amazonie, również spotkał się z mieszanym odbiorem ze strony krytyków – serial i jego twórcę ganiono m.in. za sposób, w jaki prezentuje seksualną przemoc.
Kowbojka z Kopenhagi to prawdziwa uczta dla oczu
Wydaje się jednak, że Refna takie kontrowersje nie zrażają. Wręcz przeciwnie, karmi ego tym, że jest o nim głośno, że jego produkcje wzbudzają emocje. Nieważne jakie. Oglądając jego "Neon Demon", nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to narcyz – bezkrytycznie patrzący na własną twórczość i przekonany o słuszności każdego jego pomysłu. Przy oglądaniu "Kowbojki z Kopenhagi" to wrażenie się tylko pogłębiło, ale by oddać serialowi Netfliksa sprawiedliwość, muszę przyznać, że uważam go za znacznie lepszy niż bełkotliwy film z Elle Fanning.
Szeroka widownia poznała Refna i jego styl dzięki "Drive" z Ryanem Goslingiem. Już tam wszyscy się nim zachwycaliśmy – idealnie dobranym soundtrackiem, zdjęciami i oszczędnym gospodarowaniem dialogami. W jego późniejszych produkcjach forma zaczęła dominować nad treścią i niestety, w przypadku "Kowbojki z Kopenhagi", choć na pewno w mniejszym stopniu niż np. we wspomnianym wcześniej "Neon Demon", również rzuca się to w oczy. Refn znów tak mocno skupił się na dopieszczaniu każdego kadru, każdego ujęcia, że zbyt często zdarzało mu się zapomnieć o wypełnieniu ich również treścią. Tak jakby w jego głowie najpierw pojawiał się pomysł na to, jak dana scena ma wyglądać od strony wizualnej, a dopiero później, co ma się w niej dziać.
Nie można jednak Refnowi odmówić, "Kowbojka z Kopenhagi" wygląda po prostu obłędnie. Właściwie każdą stopklatkę można byłoby oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Ale też dość szybko zorientujemy się, że Refn używa regularnie tych samych trików – w serialu postawił przede wszystkim na dwie tonacje (jeśli nie lubicie czerwonego lub niebieskiego, możecie mieć problem), a po jakimś czasie kolejne sceny, choć wciąż piękne, zdają się już być totalnie odtwórcze. Reżyser kopiuje tutaj samego siebie i niestety przegapia moment, w którym powinien przestać to robić.
Kowbojka z Kopenhagi – czy warto oglądać serial?
Ale Refn nie kopiuje samego siebie tylko w ramach "Kowbojki z Kopehangi". Ze swojego serialu stworzył zbitkę motywów, które przewijają się przez całą jego twórczość – gangi, zaginione dzieci, bezsensowna przemoc, a to wszystko podlane neonowym klimatem. Można by rzec, że ten serial jest jak tribute Refna do samego siebie, reżyser składa w nim hołd swoim poprzednim dziełom, robiąc z niego kompilację swoich ulubionych pomysłów i realizacyjnych sztuczek. Dlatego też czasem można odnieść wrażenie, że wiele wątków i motywów zostało tutaj upchniętych na siłę – tylko po to, by Refn zachwycać się własną twórczością.
I mimo tych wszystkich zarzutów, "Kowbojka z Kopenhagi" to wciąż naprawdę niezły seans. Mainstreamowy, ale jednak artyzm, będący lekkim powiewem świeżości wśród seriali Netfliksa, który zdaje się zarazem najlepszym i najgorszym miejscem dla tego typu produkcji. Najlepszym, bo kto inny mógłby dać na taki eksperyment pieniądze, jeśli nie produkujący seriale taśmowo Netflix? Najgorszym, bo trudno mi sobie wyobrazić, że serial Refna może być w stanie wygrać walkę z netfliksowym algorytmem. Chciałbym się mylić, ale przeczuwam tutaj szybkie utonięcie wśród miliona innych produkcji i żywotność na poziomie tygodnia.
Byłoby szkoda, bo ostatecznie "Kowbojka z Kopenhagi", choć często pusta w środku, jest rzeczą, której przynajmniej warto dać szansę, nawet gdybyśmy mieli zrezygnować z oglądania po jednym odcinku. Ogląda się ją jednak znacznie łatwiej niż wiele z poprzednich produkcji Refna, więc istnieje spora szansa, że tę podróż przez mroczne zakamarki Kopenhagi i ego reżysera udałoby się wam zakończyć. I wcale się nie zdziwię, jeśli stwierdzicie później, że te moje narzekania są absolutnie pozbawione sensu. Refn potrafi zaczarować widza, a jego sztuczkom łatwo ulec.