"Atlanta" udowadnia, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – recenzja 4. sezonu serialu
Mateusz Piesowicz
28 grudnia 2022, 15:02
"Atlanta" (Fot. FX)
Po europejskich wojażach ekipa "Atlanty" wróciła na stare śmieci, co nie znaczy, że jest mniej dziwnie. Co zaserwowali widzom i bohaterom twórcy w finałowym sezonie? Oceniamy bez spoilerów.
Po europejskich wojażach ekipa "Atlanty" wróciła na stare śmieci, co nie znaczy, że jest mniej dziwnie. Co zaserwowali widzom i bohaterom twórcy w finałowym sezonie? Oceniamy bez spoilerów.
Najpierw cztery lata przerwy między sezonami, potem dwie nowe serie w jeden rok. "Atlanta" zafundowała nam ostatnio przejażdżkę rollercoasterem, z którego od dawna nie schodzą jej bohaterowie, ale my nie zamierzamy na ten stan rzeczy narzekać. Szczególnie że po oglądanym kilka miesięcy temu "europejskim" sezonie, dostaliśmy kolejny równie znakomity – jak zawsze pełen absurdu, ale też skupiający się w większym stopniu na Earnie, Alu, Dariusie i Van.
Atlanta w 4. sezonie wraca do domu i do korzeni
Dziesięć nowych odcinków "Atlanty", dostępnych od dziś na platformie Disney+, to zarazem nasze pożegnanie z serialem, który można bez dwóch zdań nazwać jedną z najlepszych rzeczy, jakie dała nam współczesna telewizja. Finałowa seria jest tego potwierdzeniem, bo Donald Glover i spółka raz jeszcze pokazali w niej, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych, a jedyne ograniczenie stanowi ich wyobraźnia. Czyli tak naprawdę ograniczeń nie ma żadnych.
Widać to doskonale po każdej z nowych odsłon serialu, który zrezygnował w tym sezonie z formy antologii (tylko jeden odcinek nie zawiera żadnego z głównych bohaterów), wracając w ten sposób do korzeni, ale i pozwalając nam w większym stopniu skoncentrować się na czwórce naszych ulubieńców. Ci przeszli bowiem od początku opowieści długą drogę, o czym w gruncie rzeczy łatwo było zapomnieć.
Dla przypomnienia, gdy zaczynaliśmy oglądać "Atlantę", Earn (Glover) był bezdomnym, pozbawionym grosza przy duszy i właśnie wyrzuconym z uczelni dzieciakiem, którego jedyną perspektywą było menedżerowanie przebijającemu się na rapowej scenie kuzynowi. Kilka lat później jeden ma pracę i pieniądze, drugi sławę i rozpoznawalność, ale to nie tak, że oglądaliśmy ich drogę na szczyt. Doskonale wiecie, że tak banalna historia to nie w stylu "Atlanty", dlatego to, co w innym serialu stanowiłoby gwóźdź programu, tutaj rozegrało się praktycznie w całości poza kadrem.
Atlanta stara się zauważyć ludzi w 4. sezonie
Nie znaczy to oczywiście, że osobiste wątki naszych bohaterów zostały zepchnięte kompletnie na drugi plan. Nic z tych rzeczy, bo przecież widzieliśmy, jak bardzo zmieniały się w czasie ich sytuacja życiowa i perspektywy. A że było to tylko tłem dla najczęściej pokręconych historii? Taki już tutejszy urok. Co jednak istotne dla nas, to fakt że w 4. sezonie losy Earna, Ala, Dariusa i Vanessy są nie tylko nośnikiem kulturowych i społecznych komentarzy czy zwyczajnie zwariowanych opowieści, ale same w sobie mają wyraźny, indywidualny cel.
Zobaczymy tu zatem, jak uporządkowawszy swoje życie zawodowe, Earn mierzy się z prywatnym, szukając odpowiedzi na pytanie, co właściwie jest dla niego najważniejsze. Na swój sposób podobny problem ma Al (Brian Tyree Henry), który osiągnął wszystko w branży muzycznej, ale co dalej? Z rozstrzygnięciem czego pragnie, kłopot ma też Van (Zazie Beetz), która przekonuje się, że zapewnienie szczęścia, miłości i bezpieczeństwa sześciolatce może być nie mniejszym wyzwaniem niż wszystko, co przeżyła do tej pory. No i jest jeszcze Darius (Lakeith Stanfield) – z jednej strony nadal pozostający ekscentrycznym sobą, ale niekiedy prowadzony przez swoje egzystencjalne wątpliwości w całkiem przyziemne rejony.
Najbardziej przyziemnym z dotychczasowych nazwał też 4. sezon Donald Glover, zapowiadając, że będzie on opowiadał o ludziach. Przyziemność to co prawda dość umowna, ale można się z tymi słowami zgodzić. "Atlanta" udowadnia bowiem w finałowych odcinkach, że można być jednocześnie odlotowym i prawdziwym. Zabawnym i przerażającym. Lekkim i przejmującym. Zmiennym w formie, a zarazem skupionym na treści. Upraszczając, można być dosłownie wszystkim.
Atlanta, czyli wiele opowieści w ramach jednej
"Atlanta" taka właśnie jest, swobodnie mieszając style, gatunki i nastroje, niekiedy potrafiąc w jednej chwili wykonać gwałtowny zwrot o 180 stopni, to znów sprowadzając na pozór poważną sprawę do absurdalnego żartu. Nie ma w niej jednolitej formy, a mimo to można dostrzec narracyjne struktury, gdy dwa lub trzy przewodnie wątki odcinka zbiegają się na koniec w jedno. Wszystko jest tu płynne, ale tylko na pozór nierzeczywiste, bo ostatecznie prawie zawsze przychodzi moment pełnej świadomości.
Sprawia to, że ogląda się ten sezon po części jak surrealistyczny sen, a po części jak obraz brutalnej rzeczywistości, nigdy nie wiedząc, co akurat się trafi. Może będą to trzy historie w ramach jednego odcinka, zmieniające w trakcie ton z lekkiego na niepokojący. Może podróże w głąb ludzkiej psychiki. Może rodzinne opowieści. Może starcia człowieka z naturą. A może coś jeszcze innego. Zawsze niespodziewanego, zawsze jakimś cudem pasującego idealnie tam, gdzie się znalazło.
Będąc w stu procentach dziwną sobą, "Atlanta" nie może się rzecz jasna obyć bez solidnej porcji twórczego komentarza do rzeczywistości. Zahacza więc o różne aspekty bycia czarnym w Ameryce, sięgając przy tym po odwołania kulturowe (poczekajcie aż poznacie niejakiego Kirkwooda Chocolate'a, czyli tutejsze wcielenie Tylera Perry'ego) lub tworząc je na własną modłę w ramach fałszywego dokumentu o jednym z zapomnianych filmów Disneya. Bo czemu nie?
Atlanta – sezon 4 to znakomite pożegnanie serialu
Często jest zatem absurdalnie i zabawnie, ale bywa też poważnie, smutno lub zatrważająco. A niekiedy wszystko naraz, bo twórcy nie ograniczają się do absolutnie żadnych ram, majstrując swobodnie z każdego rodzaju materiałem i zmuszając widzów do podążania wraz z bohaterami w czasem głębokie emocjonalnie rewiry, to znów w wielopoziomowy żart. A może to wszystko tylko sen?
Jakakolwiek byłaby prawda, a może raczej jakąkolwiek prawdę sami sobie wybierzecie, "Atlanta" to serial, który ma sens w każdej wersji. Ekranowa podróż o wielu twarzach, która może być przezabawna, straszna czy wzruszająca, ale za każdym razem jest zaskakująca. Umożliwiająca zajrzenie głębiej w to, co dręczy bohaterów, niż moglibyśmy się spodziewać po serialu, który swego czasu przedstawiał nam czarnego Justina Biebera czy Teddy'ego Perkinsa, a zarazem tak prosta i ludzka, jak rozkwitający na twarzy dziecka beztroski uśmiech. Fajnie było w niej uczestniczyć.