"Glee" (4×05): Czas powrotów
Marta Rosenblatt
11 listopada 2012, 17:33
I stał się cud. Powstał odcinek bez Rachel. Całkiem niezły zresztą.
I stał się cud. Powstał odcinek bez Rachel. Całkiem niezły zresztą.
Na dobry początek piosenki. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to najrówniejszy muzycznie odcinek.
"Hopelessly Devoted to You" – trzeba rozgraniczyć dwie rzeczy: wizję i fonię. Wokalnie było naprawdę dobrze. Utwór ten w masowej świadomości pozostanie piosenką Olivii Newton-John. Dlatego męska wersja to naprawdę fajny zabieg. Niestety, oglądało się to z bólem serca. Nie mam na myśli tu dramatu Blaine'a, ale koszmarną mimikę Darrena. To, że krzywisz twarz najmocniej jak umiesz, nie czyni cię dobrym aktorem. Uwierz mi, chłopie.
"Blow Me (One Last Kiss)" . Jak nie przepadam za Pink i jej piosenkami, tak ten występ niesamowicie przypadł mi do gustu. Był dynamiczny, energetyczny no i Marley wyglądała obłędnie. Miejmy nadzieję, że to nie ostatni duet tej dwójki.
"Juke Box Hero" – niestety, glee club i hard rock to nie jest dobre połączenie. Żeby śpiewać takie piosenki, trzeba mieć po prostu kawał twardego męskiego wokalu. Żaden z panów raczej go nie posiada. Ryder jest uroczy, ale jego grzywka i miękkie ruchy bardziej pasowałyby do jakiejś piosenki One Direction.
"Everybody Talks" – przyjemne, ale szału nie robi. O ile Jacob Artist aktorem jest fatalnym, to śpiewać potrafi. Niestety tego samego nie można powiedzieć o Becce. Jej głos i sposób śpiewania jest równie irytujący co gra aktorska.
"Born to Hand Jive" – jak dobrze było usłyszeć Mercedes! Sam występ na plus, bardzo miło się na to patrzyło i jeszcze milej się słuchało. Przez króciutką chwilę (taniec Mike'a) poczułam ducha starego dobrego "Glee".
A co z fabułą? O dziwo, nie było najgorzej. Jak można było się spodziewać, po ostatnich dramatycznych zerwaniach nie został nawet ślad. No dobrze, może i parę śladów było. Na dzień dobry: biedny i skrzywdzony Blaine. Dobra rada – nie zdradzaj swojego chłopaka, nie będziesz cierpiał. Naprawdę trudno współczuć w tej sytuacji B. Swoją drogą, ta cała zdrada wygląda coraz bardziej podejrzanie. Nie zdziwię się, jeśli się okaże, że do faktycznego aktu niewierności nie doszło.
O wstrząsających wydarzeniach z poprzedniego odcinka wspominał też Finn, ale jego dramaty są mi już zupełnie obojętne. Powiem więcej: nie cierpiałam Finchel, więc jego rozstanie z Rachel bardziej mnie cieszy niż smuci. A samotność i zagubienie Finna? Oh, get a life. Weź się za siebie, człowieku, i udowodnij w końcu, że jesteś wart takiej dziewczyny jak Rach.
Ciekawostką jest fakt, że o rozstaniu Santany i Brittany nie było ani słowa, nawet na początku, kiedy pokazywane były wydarzenie z poprzedniego odcinka. Czyżby dziewczyny de facto się nie rozstały? A może to znów scenarzyści, którzy traktują Brittanę jak piąte koło u wozu?
Głównego wątku odcinka, czyli powrotu Finna do szkoły nie będę oceniać. Moja ocena byłaby zbyt zaburzona przez niechęć do samej postaci. Jak wielokrotnie wspominałam, nie lubię F. i nic na to nie poradzę. Jeszcze bardziej nie lubię sposobu, w jaki RIB na siłę starają się zrobić z Finna bohatera. To właśnie tej postaci przechodzi na sucho najwięcej świństewek i to F. może więcej.
Nie inaczej było w "The Role You Were Born to Play". Gdyby tekst o niepełnosprawnym dziecku Sue padł z ust Santany, ta zostałaby zlinczowana na miejscu. Co spotkało Finna? W nagrodę został nauczycielem. Być może trochę upraszczam, ale sposób w jaki scenarzyści faworyzują Finna jest aż nadto widoczny.
Skoro jesteśmy już przy Sue, to fajnie, że powróciła stara zła Sue. Niestety, co za dużo to niezdrowo. Miałam wrażenie, że scenarzyści chcieli maksymalnie wykorzystać jej czas antenowy. S. sypała tekstami jak z rękawa. Szkoda, że nie wszystkie kwestie były tak dobre jak ten o Polce przemycającej kiełbasę. Obiekt ataków Sue, Wade, wypadł zadziwiająco dobrze. Kiedyś ta postać mnie drażniła, dziś jej kibicuję. To zasługa scenarzystów, którzy w bardzo delikatny sposób opowiadają jej historię. Brawo.
A inne powroty? Trudno cokolwiek powiedzieć poza "fajnie było ich znów widzieć!". Niestety rozepchany prawie do maksimum wątek Finna skutecznie uniemożliwił jakiekolwiek fabularne rozwinięcie wątków Mike'a i Merc. Nie wiem, czym sobie zasłużyli shipperzy Tike, ale są traktowani gorzej niż źle. Choć z drugiej strony, jakkolwiek marna by nie była scena między Tiną a Mike'iem, to i tak dowiedzieliśmy się więcej niż w przypadku Mercedes i Sama. Hej, RIB! Oni kiedyś byli razem. Albo próbowali być. Dobrze chociaż, że fani Artiego dostali wreszcie prezent w postaci paru scen z jego udziałem.
Na plus zaliczam także wątek Willa i Emmy. Zawsze narzekałam na sceny z dorosłymi. Zazwyczaj były nudne, i tak naprawdę prawie nikogo nie obchodziły. W "The Role You Were Born to Play" Wemma była w miarę zgrabnie poprowadzona i chyba pierwszy raz od dawien dawna nie miałam ochoty przewinąć scen z tą parą. No i fajnie było znowu zobaczyć Beiste.
Trójkąt Marley – Jake – Kitty był przewidywalny, nudny i mało oryginalny. Co więc zrobił Ryan Murphy i spółka? Z trójkąta zrobił czworokąt. Bardzo kreatywne. Ryder to kolejna po Samie wersja Finna. Kolejny bardzo oryginalny pomysł. Tak czy inaczej nie skreślam jeszcze Rydera, zobaczymy, czy jego postać ewoluuje.
Podsumowując, to był całkiem niezły odcinek. Szału nie było, do poziomu starszych odcinków także daleko, ale nie ma co przesadnie narzekać. Czekam na "Glease", licząc może naiwnie, że poziom będzie szedł w górę.