"Andor" wraca do domu i wkracza na rebeliancką ścieżkę – recenzja finału 1. sezonu serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
23 listopada 2022, 17:04
"Andor" (Fot. Disney+)
Długą i trudną drogę przebył Cassian Andor na przestrzeni 1. sezonu swojego serialu. Dokąd go zaprowadziła? I czy bohater odnalazł w sobie wreszcie rebeliancką iskrę? Spoilery!
Długą i trudną drogę przebył Cassian Andor na przestrzeni 1. sezonu swojego serialu. Dokąd go zaprowadziła? I czy bohater odnalazł w sobie wreszcie rebeliancką iskrę? Spoilery!
Nie zamierzam twierdzić, że wszystko w pierwszej części historii Cassiana Andora (Diego Luna) mi się podobało. Wolny początek, długie spinanie poszczególnych wątków ze sobą, a wreszcie postawienie na formułę "10-godzinnego filmu" zamiast tradycyjnej epizodycznej struktury serialu sprawiało, że "Andor" mimo niezaprzeczalnych zalet nie porwał mnie w stopniu, w jakim oczekiwałbym po takiej opowieści. Im dłużej trwał sezon, tym bardziej ten stan rzeczy ulegał jednak zmianie, a finał świetnie to podsumował.
Andor rozpala ogień Rebelii w finale 1. sezonu
Od chwili rebelianckiego ataku na imperialną bazę na Aldhani, przez pobyt i ucieczkę bohatera z więzienia na Narkinie 5, aż do jego powrotu na Ferrix, twórcy "Andora" udowodnili, że długa rozgrywka, jaką prowadzili, miała finalnie i sens, i cel. O tym drugim – przekonaniu Cassiana do podjęcia walki ze złowrogim reżimem – wiedzieliśmy od samego początku. Pierwszy musiał jednak dojrzeć i w nas, i w tytułowym bohaterze, co bynajmniej nie było łatwe. Jak jednak pokazał ostatni odcinek sezonu, misja zakończyła się powodzeniem.
Jej końcowy rozdział zaprowadził nas z powrotem na Ferrix, gdzie spędziliśmy niemal całe finałowe "Rix Road". Kierowany ciążącą mu na sercu śmiercią Maarvy (Fiona Shaw) Andor podjął ryzykowną decyzję i nie bacząc na niebezpieczeństwo, wrócił na przemysłową planetę. Jak się okazało, w porę, bo odejście dzielnej i kochanej przez wszystkich kobiety poruszyło nie tylko jego, będąc dokładnie tym, czego potrzebowało wrzące od dawna pod uciskiem Imperium społeczeństwo, żeby w końcu wybuchnąć.
Eksplozja nie nadchodzi jednak tak szybko, bo scenarzysta Tony Gilroy i reżyser Benjamin Caron ("The Crown") umiejętnie ją wstrzymują, czekając na odpowiedni moment i tylko podkręcając w tym czasie napięcie. Atmosfera oczekiwania na wybuch towarzyszy nam praktycznie od pierwszych minut, gdy pozornie nic się nie dzieje, a w praktyce każda scena przybliża nas do czegoś dużego.
Oglądamy zatem, jak obydwie strony przygotowują się na pogrzeb Maarvy i wiemy doskonale, że na żałobnym przemarszu się nie skończy. Nie, gdy na Ferrix przybywają wabieni przeczuciem Dedra Meero (Denise Gough) i Luthen (Stellan Skarsgård), zwykli mieszkańcy budują bomby, a ukryty przed wrogim spojrzeniem Cassian wczytuje się w rebeliancki manifest, który wręczył mu Nemik (Alex Lawther), wspominając jednocześnie własne dzieciństwo i dokonane wcześniej wybory. Rezultat może być tylko jeden, a coraz bliższy do niego czas odmierzają miarowe uderzenia w kowadło i dźwięki maszerującej ulicami orkiestra. Czujecie już ciarki?
Andor, czyli odliczanie, zamieszki i ucieczka
Ja z pewnością je czułem, podziwiając jednocześnie staranność, z jaką twórcy poskładali wiele tutejszych ruchomych elementów w jedną całość. Musieli wszak nie tylko w wiarygodny sposób doprowadzić do erupcji gotującego się tłumu, ale też przekonać nas, że Cassian nie jest już tym samym człowiekiem, co jeszcze kilka odcinków temu. Jedno i drugie się udało, doprowadzając do celów niekoniecznie najprostszymi ścieżkami. Serial operuje bowiem cały czas niewielkimi środkami, budując napięcie ze świadomością, że do kulminacji prowadzi więcej niż jedna ścieżka.
Tu jest ich kilka i to właśnie dzięki temu obserwowanie, jak dochodzimy do efektu końcowego, sprawia tyle satysfakcji. Podobnie zresztą jak on sam, bo choć trudno nazwać go niespodziewanym, zaskakiwać może jego skala. Nie mamy tu buntu kilku osób, nie mamy zorganizowanej grupy rebeliantów i konkretnego planu. Wszystko toczy się w pełni naturalnie, nawet spontanicznie. Klocki domina upadają jeden po drugim, przelewa się czara goryczy, zapala się iskra, której nieskonsolidowane grupy oporu potrzebują tak bardzo, by stać się zjednoczoną Rebelią.
Wszystko to dzieje się nie w centrum galaktyki, gdzie polityczno-finansowe gierki wysoko nad głowami buntowników, choć w ich imieniu, toczy Mon Mothma (Genevieve O'Reilly), ale gdzieś na obrzeżach. Na nikogo nieinteresującej, brudnej i zagraconej planecie, która w jakiś sposób stała się miejscem narodzin czegoś dużego. Albo jednym z takich miejsc, bo przecież rys na obsesyjnie kontrolowanej tyranii Imperium musi być dużo, by miarka się przebrała, a walka przyniosła upragniony rezultat. Jest w tym nuta tragedii, ale i sporo szczerej nadziei.
Wyczuwalnej tym bardziej, gdy wciąż raczkujący opór odnosi choć niewielkie sukcesy. Jak wtedy, gdy Cassian unika złapania i wyrywa z imperialnych łap złamaną Bix (Adria Arjona), wierząc, że jest dla niej szansa na ratunek. Gdy Brasso (Joplin Sibtain) pociesza przyjaciela, pomagając mu się uporać z żalem po śmierci matki. Gdy Bee z radością wita dawno niewidzianego Cassiana i gdy niewielka grupa uciekinierów daje radę wydostać się z Ferrix. To wszystko niby niewiele, ale tutaj niesie ze sobą spory ładunek emocjonalny, wbrew pozorom ważniejszy nawet niż małe rebelianckie sukcesy.
Andor udanie łączy małe fragmenty w całość
A tych przecież w odcinku nie brakowało, począwszy od wspominanego wybuchu na ulicach Ferrix, który niczym odpalony lont zainicjowały pośmiertne słowa Maarvy, wprowadzając w prawdziwy popłoch imperialne siły na planecie. Co dzieje się potem jest już kompletnym chaosem, w którym paradoksalne i sprzeczne ze sobą cele (Meero zależy na złapaniu Cassiana żywcem, Luthen chce go zabić, żeby nie zdradził jego tajemnic) mieszają się ze wściekłym tłumem i brutalną siłą używaną do jego stłumienia.
Wrażenie robi w tym wszystkim nie tylko rozmach i nadawany wydarzeniom rytm, który potrafi momentalnie przyspieszyć, ale też fakt, że wciąż w tym rozgardiaszu jest miejsce na pomniejsze historie. Choćby Syrila (Kyle Soller) niespuszczającego z oka i w decydującym momencie ratującego Meero czy Vel (Faye Marsay) przejmującej się losem Cinty (Vel Sartha), choć ta ma na głowie większe sprawy niż byle uczucia. Prostymi środkami osiąga się tu znaczące efekty, jednocześnie nawet na chwilę nie tracąc poczucia ogólnego bałaganu.
To znika dopiera w ostatnich sekundach odcinka, które jednocześnie można uznać też za konkluzję całego 1. sezonu. Oto bowiem Andor staje oko w oko z Luthenem, stawiając go przez prostym wyborem – albo go zabije, albo weźmie ze sobą, wciągając na całego w Rebelię. Rezultat jest nam znany, a jednak nie jest to scena pozbawiona znaczenia. Wręcz przeciwnie, bo wszystko, co oglądaliśmy wcześniej, cała droga Cassiana od sprytnego łotrzyka, przez najemnika, uciekiniera, więźnia i wroga reżimu, aż do teraz, prowadziło do tej jednej chwili. W spojrzeniach dwóch mężczyzn zawiera się sens całej serialowej fabuły i odpowiedź na pytanie: czy się udało?
Myślę, że odpowiedź jest jasna. Tak, udało się. Nacierpiał się przy tym Cassian, nacierpieli jego bliscy, momentami nawet widzowie, niewiedzący jeszcze, że to wszystko dokądś prowadzi. Opłacało się jednak, bo po sezonie, który można w gruncie rzeczy nazwać wielkim wstępem do serialu, który chcieliśmy oglądać, mamy bohatera w miejscu, w którym nie znalazł się przypadkiem, ale w którym chce być bez względu na konsekwencje. A my mu w to wierzymy.
Co to dokładnie dla niego oznacza? W razie gdybyście zapomnieli, przypomni wam scena po napisach, co zresztą nadaje całej historii jeszcze bardziej tragicznego, ale i wzniosłego wymiaru. Sukcesem "Andora" jest jednak to, że łatwo w tym momencie zrozumieć, dlaczego właściwie główny bohater się na to wszystko pisze. Czy drugi (i ostatni) sezon, który ma rozgrywać się w dłuższej perspektywie czasowej, powie nam o nim coś więcej? Dopisze do jego losów kolejne dramatyczne rozdziały, a może da mu odrobinę zasłużonego szczęścia? Nie mam pojęcia, ale nie mogę się już doczekać, żeby to sprawdzić.