"Angielka" to zachwycająca przejażdżka egzystencjalna po Dzikim Zachodzie — recenzja serialu z Emily Blunt
Marta Wawrzyn
13 listopada 2022, 15:43
"Angielka" (Fot. BBC)
Jeśli od dawna nie wiedzieliście naprawdę dobrego miniserialu, zobaczcie "Angielkę". Ta nowoczesna wariacja na temat westernu to wyjątkowa rzecz na tle ostatnich premier w streamingu.
Jeśli od dawna nie wiedzieliście naprawdę dobrego miniserialu, zobaczcie "Angielkę". Ta nowoczesna wariacja na temat westernu to wyjątkowa rzecz na tle ostatnich premier w streamingu.
Pewnego razu na Dzikim Zachodzie znalazł się uznany brytyjski twórca Hugo Blick ("Uczciwa kobieta", "Na granicy cienia"). A wszystko, co nastąpiło potem, było sporym zaskoczeniem dla widzów, którzy myśleli, że współczesne westerny niczym nas już nie zaskoczą. Bo sześcioodcinkowa "Angielka" — koprodukcja BBC i Amazona, u nas dostępna z jakiegoś tajemniczego powodu na HBO Max, ale wciąż pod obiema tymi markami — to i spory powiew świeżości w samym tym gatunku, i serial, na który pewnie w ogóle nie powinniśmy patrzeć przez pryzmat westernu. Koniec końców to tylko kostium, znacznie bardziej liczy się to, co jest pod nim.
Angielka pokazuje, jak robić nowoczesny western
A pod nim odnaleźć można wiele warstw, dających ogromne możliwości interpretacyjne zarówno krytykom filmowym, którzy w "Angielce" zobaczą prawdziwie nieskończoną podróż przez historię kina; liczne nawiązania, schematy, tropy i próby obalania tychże w postmodernistycznym zapale twórcy. Dodajmy, że twórcy, który jest jedynym scenarzystą i reżyserem wszystkich sześciu odcinków, co czyni całość definicją serialu autorskiego. "Angielka" mówi do widzów bardzo filmowym językiem i wygląda jak film kinowy, którego każdy kadr aż chciałoby się wydrukować, oprawić, powiesić na ścianie i wpatrywać się w niego godzinami.
Niezależnie od tego, czy oglądamy zwykłą rozmowę przy stole, czy pościg albo strzelaninę gdzieś pośrodku niczego, czy spotkanie o zachodzie słońca, wszystko wygląda przepięknie, jest fantastycznie oświetlone (serial kręcono w Hiszpanii, podziękujmy więc hiszpańskiemu słońcu) i wysmakowane jak żaden inny serialowy western. Choć skojarzeń oczywiście może być wiele, od wypakowanego silnymi kobietami "Godless", aż po brutalne "Deadwood". W "Angielce" krwi i przemocy też nie brakuje, bywa ona bardzo brutalna i naturalistyczna, ale w zestawieniu z malowniczymi widokami i stylowymi do granic absurdu strojami głównej bohaterki, lady Cornelii Locke (Emily Blunt, "Ciche miejsce"), sprawia wrażenie czegoś raczej symbolicznego, niż mającego na celu odstraszenie widzów o słabszych żołądkach.
Angielka to niezwykła podróż po Dzikim Zachodzie
Ale ładne kadry i autorskie podejście to jedno, od seriali zazwyczaj jeszcze oczekuje się angażującej fabuły. I tę również otrzymujemy. Hugo Blick raz jeszcze wkręca nas w historię, która nie jest tym, czego byśmy mogli się spodziewać. Wszystko zaczyna się od tego, że wraz z tytułową damą lądujemy w 1890 roku na Dzikim Zachodzie. Cornelia przyjeżdża do Ameryki zupełnie sama, nie wygląda jakby miała pojęcie o tamtejszych obyczajach i dźwiga ze sobą torbę wypakowaną banknotami. Kiedy rzuca się ratować okrutnie ukaranego rdzennego Amerykanina, w ramach życiowej lekcji na dzień dobry dostaje plaskacza od właściciela hotelu w Kansas, który wygląda zupełnie jak Al Swearengen (w tej roli Ciarán Hinds, "Terror"). Dla wielu osób na jej miejscu to byłby koniec amerykańskiej przygody, dla niej to początek.
Angielska arystokratka, która, jak twierdzi, przybyła na Dziki Zachód powodowana żądzą zemsty za śmierć syna, łączy siły z Eliem Whippem (Chaske Spencer, "Sneaky Pete"), zwiadowcą amerykańskiej armii pochodzącym z plemienia Pawnee. Podróż, jaka ich czeka, to prawdziwa odyseja, w której większe znaczenie od tego, dokąd zmierzamy, ma to, że jedziemy i po drodze prowadzimy nieustanną dyskusję, także z widzem. "Angielka" jest wypakowana symboliką, podwójnymi znaczeniami i egzystencjalnymi przemyśleniami bohaterów. Cokolwiek by się nie działo, skądkolwiek by akurat nie strzelali, tutejsze postacie zawsze mają czas na długą konwersację o tym, co w życiu jest rzeczywiście istotne. Intelektualne rozmowy toczą się w miejscu, gdzie rządzą pierwotne instynkty, sprawiając wrażenie, jak gdyby fabuła była w "Angielce" tylko dodatkiem, rzeczą czysto umowną.
Wymienienie tematów, jakie podejmuje Hugo Blick w serialu, wydaje się wręcz banalne — jest tu wszystko od różnych odcieni miłości, przez kwestie tożsamości, rasy i nierówności społecznej, aż po feministyczne motywy, których szczegółów zdradzać nie będę, bo mają znaczenie fabularne. Eli i Cornelia rozmawiają o gwiazdach, magii, przeznaczeniu, z odcinka na odcinek stając się coraz mniej powściągliwi i budując coraz trwalszą więź. To też serial o naturze ludzkiej, o wielkiej sile, determinacji, o walce dobra i zła, i o różnych odcieniach moralnej szarości. Serial w swojej wymowie niezbyt optymistyczny, uciekający od prostych rozwiązań.
Angielka — czy warto obejrzeć serial z Emily Blunt?
Są też momenty, a nawet całe odcinki, kiedy ten postmodernistyczny miks przedefiniowanych archetypów z Dzikiego Zachodu, pocztówkowych kadrów, brutalnej przemocy i intelektualnych dyskusji wymaga sporo cierpliwości. Tak się dzieje zwłaszcza wtedy, kiedy zostawiamy relację Cornelii i Elia, by zajrzeć w inne zakątki Ameryki bądź Anglii i uzupełnić braki w wiedzy. Bo widzicie, "Angielka" nie ogranicza się do tego, że jej bohaterowie gdzieś jadą i po drodze wypełniają czas ważnymi rozmowami. To nie tylko przypowieść moralna czy też opowieść egzystencjalna, to także fabularna układanka, której części zaczynają dopasowywać się w drugiej połowie sezonu, wymagając od widza przebrnięcia przez dziejące się w różnych osiach czasu wątki z pobocznymi — ale ważnymi dla całości — postaciami.
Kiedy dowiadujemy się, o co chodzi w tej historii — w tym także na kim i za co chce się zemścić Cornelia — serial okazuje się bardzo satysfakcjonującą i przy tym zaskakującą zamkniętą historią. Wciąż jednak mam wrażenie, że ważniejsza od celu (i twistów) jest tu sama droga do niego. Teatralność, wieloznaczność, symbolika, łamanie schematów, fakt, że mamy tu raczej podróże wewnętrzne niż odbywające się na mapie — to wszystko, w połączeniu z filmową realizacją, swego rodzaju przestylizowaniem i współczesną muzyką czyni "Angielkę" seansem wyjątkowym.
Choć "Angielka" to w dużym stopniu teatr dwojga aktorów — Blunt i Spencera, wcielającego się zresztą w bardzo nieoczywistą postać, bo rdzenny zwiadowca dla swojego plemienia zawsze będzie zdrajcą, a dla amerykańskich żołnierzy kimś gorszym od nich — warto na koniec docenić intrygujące kreacje na ekranie. Tworzą je m.in. Stephen Rea ("Na granicy cienia" i nie tylko; to jeden z ulubionych aktorów Blicka), grający szeryfa o jakże adekwatnym nazwisku Marshall, Valerie Pachner ("Ukryte życie") jako młoda wdowa Martha Myers, a także Rafe Spall ("Trying"), Tom Hughes ("Księga czarownic") czy Toby Jones ("Sherlock"). Nie mam jednak wątpliwości, że tym, co zostanie z nami na dłużej, jest kreacja Emily Blunt. Hugo Blick ma dobrą rękę do postaci kobiecych, wystarczy wspomnieć Maggie Gyllenhaal w "Uczciwej kobiecie". Tutaj również to i fenomenalnie napisana postać — złożona, twarda, zaskakująca — i świetny casting. Niejednoznaczność i skomplikowanie bohaterów oraz ich motywacji to także charakterystyczna cecha tego twórcy.
Twórcy, którego nowego serialu nie sposób się nachwalić, tak niezwykłe i świeże jest w nim dosłownie wszystko. Jeśli więc szukacie czegoś nieco innego i zaliczacie się do cierpliwych widzów, nie wahajcie się ani chwili. "Angielka" potrafi być zbyt powolna, potrafi frustrować i za mocno odpływać w poetyckie rejony. Ale i potrafi nagrodzić tego, kto podchodzi do niej z otwartą głową i ogląda ją uważnie. To wyjątkowa rzecz i modelowy miniserial — nie za długi, nie za krótki, wyraźnie podzielony na odcinki i zamykający główne wątki tak, że lepiej by się nie dało. Warto obejrzeć.