"Sprawa idealna" stawia na stoicki spokój w obliczu końca i ma rację – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
11 listopada 2022, 17:01
"Sprawa idealna" (Fot. Paramount+)
Czy zakończenie "Sprawy idealnej" przyniosło apokalipsę? Czy twórcy zostawili nam promyk nadziei na lepsze jutro? A może wszystko wyleciało w powietrze? Spoilery!
Czy zakończenie "Sprawy idealnej" przyniosło apokalipsę? Czy twórcy zostawili nam promyk nadziei na lepsze jutro? A może wszystko wyleciało w powietrze? Spoilery!
Jak mogła się skończyć "Sprawa idealna"? Opcji było kilka. Począwszy od wersji apokaliptycznej, której sprzyjał kotłujący się od początku sezonu na ulicach Chicago agresywny tłum, a skończywszy na zwykłym, jak zawsze zwariowanym dniu w biurze. Twórcy wybrali trochę tego i trochę tamtego, dając nam finałowy miks, który w godzinnej pigułce skondensował wszystko, za co serial państwa Kingów uwielbiamy.
Sprawa idealna – co wydarzyło się w finale?
Było zatem niezbędne w takich okolicznościach napięcie podkreślone przez odliczający czas do godziny zero w dniu 10 listopada zegar. Były przybierające na sile zamieszki, nieczynne windy, zabarykadowane drzwi, czerwone światła i wyjące alarmy, które razem składały się na poczucie osaczenia bohaterów w swoistej "szklanej pułapce" na 22. piętrze wieżowca. Ale to bynajmniej nie ono dominowało w finałowym "The End of Everything". Bo i czemu by miało? Przecież to nic nowego.
Do tego, że świat zwariował, a centrum Chicago stało się polem bitwy między prawicowymi ekstremistami a policją zdążyliśmy się już wszak przyzwyczaić i trudno było traktować tę sytuację jako szczególnie ekscytującą. Tak po prostu wygląda codzienność w 2022 roku, więc nic dziwnego, że i w Reddick & Ri'Chard nikt szczególnie się nie przejmował. A przynajmniej nie bardziej niż zwykle, zwłaszcza gdy jednocześnie trafiała się ewentualna afera na szczytach republikańskiej władzy.
Ostatnią godzinę z serialem Roberta i Michelle Kingów spędziliśmy zatem na przemian obserwując eskalującą na dole bitwę i rozgrywającą się na górze pseudoaferkę ze zbyt dobrze znanym naszym bohaterom prowokatorem Felixem Staplesem (John Cameron Mitchell) i gubernatorem Ronem DeSantisem w rolach głównych. I jak tu się dziwić Diane (Christine Baranski), że miała tego wszystkiego dość, uciekając myślami do francuskiej posiadłości? Też byśmy to robili, nawet nie mając wolnej półtorej bańki i perspektywy spędzenia zasłużonej emerytury w towarzystwie przystojnego doktora.
Sprawa idealna, czyli dylematy w obliczu końca
Świat mógł się więc w finale walić – nie zmieniało to szczególnie sytuacji naszych bohaterów, którzy tak bardzo przywykli do szaleństwa, jakim jest współczesność, że zwyczajnie przestali zwracać na nią większą uwagę. No chyba że akurat walnęła ich ona gazem prosto w twarz. W innym wypadku nawet fakt, że dopiero co ich biuro zostało ostrzelane i wcale nie było pewne, że zagrożenie już minęło, nie robił na nikim wielkiego wrażenia. Jak się okazało, niesłusznie.
Ale spokojnie, "Sprawa idealna" wcale nie zmieniła się na koniec ani w thriller, ani w sensację, choć jej wybuchowa czołówka została bardzo pomysłowo i efektownie odtworzona na żywo. Dopóki kule nie zaczęły fruwać w powietrzu, zajmowaliśmy się jednak znacznie bardziej palącą kwestią – czy słuszną sprawę można wspierać brudnymi zagrywkami? Moglibyśmy zacytować starającą się zakłamać rzeczywistość Liz (Audra MacDonald) i powiedzieć, że "nie, nie, nie", to wcale nie krzywoprzysięstwo, to tylko klient mówiący prawdę lub nie, ale… to chyba przesada, co?
Pytanie o cel uświęcający środki nie jest tu rzecz jasna żadną nowością, ale po poprzednim odcinku, gdy jako zbawca Demokratów objawił się (prawie dosłownie) Dwayne 'The Rock' Johnson, stało się ono jeszcze bardziej uciążliwe. Jak daleko można się posunąć? Czy jeśli rywale grają bez skrupułów, to i my powinniśmy? Szczególnie teraz, gdy pomimo lat ciężkiej harówki i tak wszystko się chrzani? A może właśnie tym bardziej nie należy odpuszczać i nadal trzeba trzymać się zasad, choćby w ramach wymarzonej kobiecej kancelarii w Waszyngtonie?
Sprawa idealna – kogo i co wybrała Diane?
Diane stanęła w finale nie tylko przed tego typu etycznymi i zawodowymi dylematami, mając na głowie również sprawy osobiste. Konkretnie dwie sprawy, których bohaterowie, jak na prawdziwych rycerzy przystało, postanowili dzielnie stawić czoła milionom schodów, żeby uratować swoją damę. Ta wprawdzie żadnego ratunku nie potrzebowała, ale liczy się gest. A trzeba przyznać, że zarówno Kurt (Gary Cole), jak i doktor Bettencourt (John Slattery) zdecydowanie go okazali, fundując sobie zadyszkę, a nam sporo rozrywki. W obliczu szeregu kryzysów moralnych i innych takie momenty oddechu się cenią.
Tym bardziej że za nimi podążyła jedyna słuszna decyzja, bo chyba nikt nie wątpił w to, kogo ostatecznie wybierze Diane. W końcu jej facet wolał ją od Nagrody Drugiej Poprawki! Takich poświęceń nie powinno się lekceważyć! Ale dobrze, zostawmy ironię i przewidywalność, która w gruncie rzeczy nie miała tu żadnego znaczenia. Bo i jak się do niej przyczepić, skoro twórcy pozwolili nam na koniec po prostu cieszyć się Kurtem i Diane razem? Niczego więcej nie trzeba
Pewnie, nie odmówilibyśmy ciągu dalszego z Diane i Marissą (Sarah Steele) wspólnie podbijającymi stolicę i kontynuującymi walkę w słusznej sprawie. Albo sprawdzenia, jak chicagowska kancelaria pod kierownictwem Liz i Ri'Charda (Andre Braugher) mierzy się zarówno z chwalebnymi, jak i ciemnymi stronami swojego dziedzictwa. Nie wspominając o Jayu (Nyambi Nyambi), który poświęcając się w stu procentach Kolektywowi, będzie miał okazję zapewnić jeszcze niejednemu białemu supremiście piękne arktyczne krajobrazy. Ale czy na pewno tego potrzebujemy?
Sprawa idealna – koniec w dobrym momencie?
Można się sprzeczać, czy "Sprawa idealna" na pewno skończyła się we właściwym momencie. Walka nie została przecież wygrana, ba, ogłoszenie przez Donalda Trumpa startu w wyborach w 2024 roku właściwie rozpętało ją na nowo. Trudno więc mówić o szczęśliwym zakończeniu, ale też naiwnością byłoby takiego tu oczekiwać. Nie, serial państwa Kingów jest nie tylko o wiele bardziej skomplikowany, ale przede wszystkim na tyle dobrze uziemiony (mimo swoich licznych odlotów), żeby mieć świadomość, że walka nigdy się nie kończy.
Czy w takim razie istnieje w ogóle dobry moment, żeby zakończyć tę opowieść? Swoiste zatoczenie koła w finale (pamiętacie pierwszą scenę serialu ze zszokowaną Diane oglądającą inaugurację Trumpa?) mogłoby sugerować, że nie. Co więcej, uzasadnione wydawałoby się stwierdzenie, że wszystko, o co walczyła bohaterka, poszło na marne.
Jak jednak słusznie przypomniała Liz, nie o zmienianie kraju czy świata tu chodzi, a o życia zwykłych ludzi, tych totalnie nic nieznaczących dla "systemu" jednostek. To o nie walczyli Diane i reszta, to za nimi stawali, gdy nie chciał tego zrobić nikt inny. Zmieniając ich losy, udowodnili, że jak najbardziej było warto się starać.
W takim ujęciu zakończenie serialu akurat teraz jest tak samo dobre, jak w każdym innym momencie, więc trzeba przyznać, że twórcy wybrnęli z tego zaułka w całkiem sensowny sposób. Podobnie zresztą jak z zejścia się Diane i Kurta, nie tylko wiarygodnego emocjonalnie, ale i wyglądającego jak symboliczny sygnał, że istnieje możliwość pogodzenia dwóch skrajnie różnych Ameryk. Triumf miłości? Cóż, jeśli to dla was zbyt ckliwe, zawsze możecie mówić o triumfie seksu i makaronu.
Choć więc za nami sezon niekoniecznie idealny i nie zawsze wykorzystujący w pełni potencjał swoich bohaterów (może by tak jakiś spin-off o Carmen Moyo?), jego finał można uznać za w pełni udany. Owszem, końca świata nie udało się odwołać, a co najwyżej nieco odłożyć w czasie, ale czy to ważne? Przecież zawsze będzie jakaś apokalipsa. A czy istnieje lepszy sposób, żeby w nią wkroczyć niż z uśmiechem na ustach, nadzieją wbrew wszystkiemu i w rytmie "YMCA"?