"The Crown" wchodzi w lata 90. i bardzo stara się nikogo nie urazić – recenzja 5. sezonu serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
9 listopada 2022, 08:03
"The Crown" (Fot. Netflix)
Kryzys monarchii, wstrząsające rodziną królewską skandale obyczajowe, a wreszcie słynny rozwód. Nowy sezon "The Crown" amunicji ma aż nadto, tylko czy rzeczywiście ktoś chce nią strzelać?
Kryzys monarchii, wstrząsające rodziną królewską skandale obyczajowe, a wreszcie słynny rozwód. Nowy sezon "The Crown" amunicji ma aż nadto, tylko czy rzeczywiście ktoś chce nią strzelać?
"Nie sądzę, że jest to coś, czego pałac powinien się obawiać" – stwierdziła niedługo przed premierą 5. sezonu Olivia Williams, czyli jedna z twarzy kolejnego recastingu w "The Crown". Wypowiedź jakich wiele, zdecydowanie nie z rodzaju sensacyjnych, mogąca umknąć w nawale wiadomości dotyczących jednej z najgłośniejszych produkcji Netfliksa. Zwróciła jednak moją uwagę, bo w bezpośredni sposób zaprzeczyła kontrowersjom, jakie wywołuje serial, odkąd jego fabuła zaczęła zbliżać się do czasów nam współczesnych. No i proszę, okazało się, że opinia aktorki była prorocza.
The Crown sezon 5 – trudne lata 90. dla królowej
Szkoda tylko, że wypowiadając ją, serialowa Camilla Parker Bowles nie dodała, że o ile pałac nie ma powodów do obaw, to widzowie już trochę tak. Zwłaszcza ci, których strachem napawają długie chwile wiejącej z ekranu nudy. Tych bowiem 5. sezon "The Crown", podobnie zresztą jak poprzednie, nie unika, jednak w przeciwieństwie do nich nie za bardzo potrafi sprawić, by dało się nad tymi fragmentami gładko przejść do porządku dziennego. Gdyby to była mowa o kontrowersjach po premierze, można by je uznać za atut — tu mam jednak wątpliwości, czy jest się w ogóle o co spierać.
A to o tyle dziwne, że serial w nowym, już przedostatnim sezonie wkracza w bardzo trudne dla brytyjskiej rodziny królewskiej lata 90. Czemu trudne? Mógłbym pisać o kryzysie monarchii i zmieniających się nastrojach społecznych, ale w gruncie rzeczy i tak wszystko sprowadza się do jednego związku. A raczej "związku", bo mówienie o parze mija się z celem, o czym zresztą doskonale wiemy choćby z poprzedniego sezonu.
Zanim jednak przejdziemy do przedstawicieli młodszego pokolenia i problemów z nimi związanych, trzeba oddać królowej co królewskie. Elżbieta II, której rolę po Claire Foy i Olivii Colman przejęła z równie dobrym skutkiem Imelda Staunton ("Vera Drake"), ma na początku tego sezonu 65 lat – powiedzieć, że świat jej odjechał, to rzecz jasna za dużo, ale trudno mieć wątpliwości, że nieco się od monarchini oddalił. Szczególnie w oczach brytyjskiej opinii publicznej, która swoją niegdyś ukochaną królową zaczyna postrzegać wręcz jako pozbawiony znaczenia i drogi w utrzymaniu przeżytek. Zapamiętajcie ten stan, bo na przestrzeni dziesięciu nowych odcinków często będziemy do niego wracać.
Co więcej, robić to będzie również sama Elżbieta, którą z każdej strony zaczną otaczać dowody na starzenie się. Czy to materialne, jak jej ukochany, wiekowy jacht Britannia, czy nie, jak zmieniający się świat i obyczaje, czego oznaki dostrzeże wyraźnie nawet w obrębie swojej własnej rodziny i to niekoniecznie tylko wśród jej młodszej części. Wśród licznych problemów, z jakimi przyjdzie się zmierzyć królowej, znajdą się więc choćby zwiększający się dystans między nią a księciem Filipem (Jonathan Pryce, "Gra o tron") lub wydawałoby się, że już dawno zażegnane kłopoty z Małgorzatą (Lesley Manville, "Mum"). A do tego wszystkiego są jeszcze, albo przede wszystkim, Karol i Diana.
5. sezon The Crown, czyli dwa seriale w jednym
No właśnie, książę i księżna Walii, w których tym razem wcielają się Dominic West ("The Affair") i Elizabeth Debicki ("Nocny recepcjonista") i o których skomplikowanej relacji już wspominałem, stanowią w rzeczywistości sedno tego sezonu. To o Karolu i Dianie jest tu najwięcej, to temat Karola i Diany wraca jak bumerang, gdy tylko na chwilę się od niego oddalimy, to Karol i Diana są elementami, wokół których buduje się najgorętsze momenty nowej odsłony serialu. Nie ma rzecz jasna mowy o zdziwieniu – dokładnie na to byliśmy przygotowani i dokładnie tego oczekiwaliśmy. Zostawało jednak pytanie, jak uda się ten temat pogodzić z było nie było główną bohaterką, no i jak on sam wypadnie jako pierwszoplanowy motyw.
Co do pierwszej kwestii, udało się mocno średnio. Bliższe prawdy będzie powiedzenie, że oglądamy dwa seriale – jeden o opornych zmaganiach Elżbiety z upływającym czasem i drugi o rozpadzie toksycznego związku – które twórcy łączą w jedną całość na słowo honoru. Gdzieś niby obydwie historie się przecinają, czasem uda się im na chwilę spotkać twarzą w twarz, kiedy indziej działają przez pośrednika (bywa nim choćby premier John Major, którego gra znany z "Elementary", a przed laty z "Trainspotting" Johnny Lee Miller), ale najczęściej toczą się po prostu obok siebie. W obydwu przypadkach z różnym skutkiem.
O ile jednak w części poświęconej królowej nie spodziewałem się fajerwerków, a raczej doskonale znanej z "The Crown" solidności i z grubsza to dostałem, o tyle historia Karola i Diany miała tu dostarczyć wrażeń wyższego rzędu. Miały być iskry, miał być ogień, miało się dziać. Oczywiście wciąż w ramach standardów, jakie wyznaczyli sobie przez lata Peter Morgan i spółka. Niestety muszę powiedzieć, że pod tym względem jestem rozczarowany.
W The Crown już za późno na terapię dla par
Może to wina okresu, w który wkroczyła fabuła, a który jest przecież bardzo dobrze udokumentowany. Może publicznego charakteru całej sprawy, która na dobre obdarła rodzinę królewską ze skrywającej ją zasłony tajemnicy i sprowadziła wszystkich jej członków na ziemię. Może wreszcie faktu, że przed premierą w dużej mierze wiedzieliśmy, co w serialu zobaczymy i twórcom trudno było nadać tak szczegółowo znanym historiom nowego oblicza. Wszystko to ma jednak moim zdaniem drugorzędne znaczenie – liczy się to, że ekranowa opowieść o Karolu i Dianie ani ziębi, ani grzeje.
Nie jest to bynajmniej wina obsady, bo Dominic West jest na Karola wręcz za dobry, a Elizabeth Debicki co najmniej dorównuje w swoich popisach Emmie Corrin (której rola młodszej Diany przyniosła m.in. Złoty Glob). Problem leży bardziej w tym, że męczarnie ich bohaterów oraz kolejne ciosy, jakie przyjmują i w siebie nawzajem wyprowadzają, są pozbawione większego dramatycznego napięcia. Ma się wrażenie, że to uleciało już praktycznie całe w poprzednim sezonie, a teraz zostało nam oglądać tylko jego marne resztki i konsekwencje rozpadu małżeństwa na partnerów. O ratowaniu związku nie ma mowy, o żywszych emocjach z nim związanych niestety też nie.
Oczywiście jest to naturalna konsekwencja tego, jak bardzo sztucznie tych dwoje zostało do siebie dobranych i mówi też sporo o głównym temacie całego serialu, czyli rodzinie zwanej tu bardzo adekwatnie "systemem". Ale to już przecież wiemy. Wystarczyło obejrzeć poprzednie sezony. W tym otrzymujemy natomiast nic innego, jak długie i bolesne przypomnienie, że ucieczki z systemu albo nie ma, albo jest ona okupiona fatalnymi konsekwencjami. Ani to odkrywcze, ani, co znacznie gorsze, satysfakcjonujące w odbiorze. Tym bardziej że przedstawienie obojga bohaterów w tym sezonie jest zaskakująco nierówne, tak jakby twórcy uznali, że poprzednio zaburzyli równowagę i teraz trzeba ją przywrócić.
The Crown jest jak okręt zawijający do portu
Można więc na 5. sezon "The Crown" narzekać, można nazywać go najsłabszym z dotychczasowych, można też przynajmniej kilka razy w ciągu 10-godzinnego seansu ziewnąć z nudów. Nie da się jednak zaprzeczyć temu, że to tylko nie jakiś znowu duży spadek formy serialu, która wciąż jest całkiem wysoka. Produkcji, która ani o milimetr nie obniżyła standardów realizacyjnych, nadal potrafi zaskoczyć wrażliwością w opowiadaniu o ludziach, którzy wydają się jej kompletnie pozbawieni, i ciągle stać ją na co najmniej niespodziewane ruchy. A że czasami uderza przyciężką metaforą? Cóż, to w końcu tylko arystokraci, nie wymagajcie od nich zbyt wiele.
Skoro zaś jesteśmy przy wymaganiach, to warto postawić sobie na koniec pytanie o to, jakim właściwie musieli sprostać twórcy. Z jednej strony mieli wszak do opowiedzenia historię, która sama w sobie wymagała pewnej dozy delikatności, zwłaszcza po śmierci Elżbiety II, z drugiej stali przed oczekiwaniami widowni podgrzanymi przez sensacyjną aurę wokół tematu Diany i Karola. Oglądając ten sezon, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że balans między jednym a drugim został zachwiany, co widać po bardzo bezpiecznym podejściu do niektórych postaci (Karol!) i wydarzeń. Przypadek? Pewnie tak, niemniej w którymś momencie zaczyna irytować.
"The Crown" nie było nigdy serialem, który miał widzów szokować, wyciągając na wierzch brudy rodziny królewskiej. Dotąd potrafiło jednak niczym lekka żaglówka manewrować między kontrowersjami a ich ugodowym przedstawieniem tak zgrabnie, że urażeni mogli poczuć się co najwyżej sami zainteresowani i Judi Dench. W 5. sezonie fabuła "The Crown" przypomina bardziej ciężki okręt, który wolno i bardzo ostrożnie wchodzi do portu, starając się niczego przy tym nie zadrasnąć. Gracji w tym niewiele, emocji jeszcze mniej, a kontrowersji zero, ale powagi i na swój sposób imponującej postawy wciąż nie da się serialowi Netfliksa odmówić.