"Siostry na zabój" przyznają się do satysfakcjonującej zbrodni – recenzja finału serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
17 października 2022, 18:23
"Siostry na zabój" (Fot. Apple TV+)
Ostatni odcinek "Sióstr na zabój" przyniósł oczekiwane odpowiedzi, ostatecznie potwierdzając też, że warto było na nie czekać. Jak udało się poskładać wszystkie elementy w całość? Spoilery!
Ostatni odcinek "Sióstr na zabój" przyniósł oczekiwane odpowiedzi, ostatecznie potwierdzając też, że warto było na nie czekać. Jak udało się poskładać wszystkie elementy w całość? Spoilery!
Gdyby stworzyć listę najlepszych serialowych finałów z tego roku, "Siostry na zabój" mogłyby znaleźć się na niej całkiem wysoko, ale raczej nie w ścisłej czołówce. Gdybyśmy jednak nieco zmienili kryteria, oceniając zakończenia po stopniu satysfakcji, jaką przyniosły, to produkcja Apple TV+ miałaby już niewielu równorzędnych rywali. W końcu mało który serial może ogłosić równie radosną nowinę, co: "Ding-dong, K*tas nie żyje".
Siostry na zabój – w jaki sposób zginął John Paul?
Oczywiście wieść sama w sobie żadnej nowości nie stanowi, ale bynajmniej nie zmniejsza to zadowolenia, jakie można było poczuć po jej usłyszeniu. Tym bardziej że w przeciwieństwie do Evy (Sharon Horgan), Bibi (Sarah Greene) i Becki (Eve Hewson), którym mogło odrobinę nie wypadać, my mogliśmy wybuchnąć radosnym śmiechem w pełni bezceremonialnie. Zresztą siostry Garvey też długo się nie powstrzymywały i bardzo słusznie. Abstrahując od tego, że same próbowały tej sztuki dokonać, opuszczenie tego świata przez człowieka tak obrzydliwego, jak JP (Claes Bang), można tylko świętować. Pytaniem pozostawało jednak ciągle, co właściwie się stało?
Finałowa godzina "Sióstr na zabój" poszła tropem swoich poprzedniczek, po raz ostatni przeskakując między przeszłością a teraźniejszością, by w końcu połączyć obydwie linie czasowe w jedno. Nie oszczędzono nam jednak przy tym tajemnic, umiejętnie dozując wyjaśnienia do samego końca i krok po kroku uzupełniając braki w informacjach. Wiedzieliśmy już, że John Paul zginął po wypadku na quadzie. Ale czy pomogła mu w tym któraś z sióstr? Albo ktoś inny? A może to rzeczywiście szczęśliwe (nie z jego punktu widzenia) zrządzenie z losu?
Odpowiedzi napływały stopniowo, najpierw wykluczając poszczególnych podejrzanych, by w końcu dotrzeć do wydarzeń tej jakże szczęśliwej dla (prawie) wszystkich nocy w leśnej chatce. Nocy, która przyniosła nie tylko kluczowe rozwiązania, ale również jeszcze więcej dowodów na to, że wyrok na JP zapadł w stu procentach słusznie, a pseudonim, jakim obdarzyły go szwagierki, był w gruncie rzeczy najmilszą rzeczą, na jaką zasłużył. Śmierć w wyniku uduszenia własnymi spodniami od piżamy też pasuje do niego jak ulał, a cieszy tym bardziej, wiedząc już, kto się tej tragikomicznej zbrodni dopuścił.
Siostry na zabój, czyli każdy ma to, na co zasłużył
W pewnym stopniu można powiedzieć, że serial i jego twórcy na takie rozwiązanie szykowali nas od samego początku, budując nie tylko sprawę przeciwko JP, ale też krok po kroku szykując do działania jego żonę. Grace (Anne-Marie Duff), będąc pozornie wykluczoną z kręgu podejrzanych, w rzeczywistości znajdowała się w jego centrum, zarówno z uwagi na klasyczne kryminalne tropy, jak i sposób prowadzenia fabuły. Wiadomo przecież, że nawet najbardziej bojaźliwa, zahukana i niepewna siebie ofiara ma jakąś granicę wytrzymałości.
Tutaj okazała się nią informacja o gwałcie JP na Evie, którym ten zniszczył jej życie, choć rzecz jasna obwinił o wszystko ofiarę. W tym przypadku standardowo stosowana przez oprawców strategia nie przyniosła jednak skutku, bo z Grace jakby w jednej chwili zostało zdjęte zaklęcie, które uniemożliwiało jej podjęcie jakiegokolwiek działania. Nie pomagały jej własne cierpienia, dopiero nieludzka krzywda wyrządzona siostrze sprawiła, że w głowie bohaterki zapaliło się światło, pozwalając od dawna tkwiącej w ciemnościach kobiecie wyjść z cienia. Scenariusz scenariuszem, ale bez doskonałej pracy pary aktorów trudno byłoby o równie przekonujący efekt. A to przecież wcale nie był koniec.
Ten nie mógł wszak nadejść wraz ze śmiercią JP, bo wówczas uczyniłby jego rolę w tej historii znacznie większą, niż na to zasługiwała. Tymczasem choćby sposób narracji wskazywał na to, że K*tas i jego los nigdy nie były clou całej opowieści. Oglądanie zdarzeń z perspektywy po jego śmierci pozwalało w mniejszym stopniu skupiać się na nim, a w znacznie większym na siostrach. JP był tu dokładnie tym, kim powinien – nieistotnym dupkiem, który prędzej czy później doczeka słusznego końca. To jego żona i szwagierki, przez lata przez niego niszczone, upokarzane i ranione, błyszczały pełnią blasku, objawiającą się szczególnie w momentach siostrzanej solidarności.
Siostry na zabój sięgają po finałowe katharsis
Dlatego też do miana najważniejszych scen w finałowym "Saving Grace" urastały wcale nie te, w których dowiadywaliśmy się, co się wydarzyło, a raczej te, gdy bohaterki zbierały się razem. Zapewniając się nawzajem o wsparciu bez względu na okoliczności. Wspólnie przy jednym stole wyznając sobie całą prawdę. Wreszcie pędząc na złamanie karku, żeby uratować jedną z nich. Wszystko tutaj sprowadzało się do umniejszenia znaczenia wszelkiego rodzaju innych relacji kosztem siostrzanej miłości i cel udało się w pełni zrealizować.
Finalnie nie ma bowiem znaczenia, że Eva została sama, że nie wiadomo, co ze związkiem Matta (Daryl McCormack) i Becki, że romans Ursuli (Eva Birthistle) został dość nagle zakończony, albo że historia Grace i Rogera (Michael Smiley) nie doczekała się klasycznego "i żyli długo, i szczęśliwie". Pewnie, można spekulować, że większość, jeśli nie wszyscy z tego grona mają przed sobą świetlaną przyszłość, ale to nie ma w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Ponad wszystko inne wybijają się bijące z ostatnich scen radość i swoboda odmalowujące się na twarzach każdej z bohaterek, którym zdjęto z ramion ogromny ciężar.
Mogą rzecz jasna pojawić się w tym momencie pytania, które zresztą zadawaliśmy sobie przez cały sezon. Czy to nie jest zbyt lekkie potraktowanie tematu? Czy śmierć nawet najgorszego człowieka nie powinna pozostawić na zamieszanych w nią jakiegoś śladu? Czy twórcy nie zamietli pod dywan moralnych kwestii, stawiając na czystą rozrywkę?
Na wszystko można odpowiedzieć, odwołując się do konsekwencji danych czynów. Bo to nie tak, że ich nie było. Najlepszym przykładem Becka, jej niemożność zabicia Matta i obwinianie się za śmierć Minny. Ani ona, ani jej siostry, ani para agentów ubezpieczeniowych nie byli w tej historii czarnymi charakterami czy nawet antybohaterami. Jedynym "złym", we wręcz karykaturalny, pozbawiony choćby pojedynczej pozytywnej cechy sposób, był John Paul, co ma decydujące znaczenie przy ocenie postępowania sióstr z moralnego punktu widzenia.
Jego śmierć stanowi bowiem swoiste katharsis i karę za zbrodnie, które często uchodzą takim jak on płazem. "Siostry na zabój" na swój własny, specyficzny i mocno pokręcony sposób oddają więc sprawiedliwość ich ofiarom i choć mogą być małym pocieszeniem, trudno przecenić to, jak potrafią podnieść na duchu. Nawet mimo swoich niedoskonałości. Oby więcej takich historii w telewizji.