"Mecenas She-Hulk" kpi z uniwersum Marvela w żywe oczy i dobrze jej to wychodzi – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 października 2022, 19:09
"Mecenas She-Hulk" (Fot. Disney+)
Cokolwiek sądzicie o "Mecenas She-Hulk", trzeba przyznać, że nie ma w MCU drugiej takiej produkcji. Finał to potwierdził, dodając argumentów zarówno fanom, jak i przeciwnikom serialu. Spoilery!
Cokolwiek sądzicie o "Mecenas She-Hulk", trzeba przyznać, że nie ma w MCU drugiej takiej produkcji. Finał to potwierdził, dodając argumentów zarówno fanom, jak i przeciwnikom serialu. Spoilery!
Misja wykonana. Po finale 1. sezonu "Mecenas She-Hulk" twórczynie serialu mogą śmiało zwrócić się do wszystkich fanów marvelowskiego uniwersum i powiedzieć: "Tego się nie spodziewaliście, co?". Jasne, mogły to zrobić już wcześniej, choćby po zeszłotygodniowej wizycie długo oczekiwanego gościa z Hell's Kitchen, ale dopiero teraz widać, że ta była zaledwie wstępem. Wszelkie hamulce puściły bowiem dopiero przy okazji zakończenia, zostawiając nas jednak z innym pytaniem – czy było warto?
Mecenas She-Hulk kontra marne zakończenie
Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że rzucając taką kwestię w odmęty sieci, narażam się na chóralne "nie" z każdej strony, ale pozwólcie, że podejdę do sprawy z nieco większym dystansem. Tak, wiem, że "Mecenas She-Hulk" nie cieszy się wśród widzów szczególnie dobrą opinią (delikatnie mówiąc), część zarzutów uważam zresztą za całkiem słuszne. Nie przysłaniają one jednak faktu, że mamy do czynienia z serialem odważnym, często ku swojej własnej zgubie. Finał, w którym rzucono wyzwanie najwyższym marvelowskim siłom, to na szczęście nie ten przypadek.
Przez pierwsze minuty odcinka "Whose Show Is This?" niekoniecznie się jednak na to zanosiło. Ba, poza zabawnym odniesieniem do legendarnego "The Incredible Hulk", można było odnieść wrażenie, że serial na koniec celowo odstawił swój absurdalny ton, dopasowując się do nastroju pogrążonej w beznadziei Jen (Tatiana Maslany). "Potworna She-Hulk", jak po ostatnim wybuchu zaczęła ją postrzegać opinia publiczna, musiała w końcu w jego wyniku porzucić nie tylko swoje zielone alter ego, ale też pracę, a nawet mieszkanie.
Naciągane? I to jak. Nauczony doświadczeniami finałów poprzednich seriali MCU dałem się jednak w tę narrację wciągnąć, zwłaszcza że szybko zaczęła zmierzać do finałowej konfrontacji z pociągającym za sznurki w hejtersko-incelskiej machinie Toddem (Jon Bass). Czy można było przewidywać, że to wszystko tylko zasłona dymna? Pewnie, całość naszkicowano tak grubą kreską, że podstęp krył się na widoku. Ale znów – czyż tak banalne zakończenie, jak wielkie finałowe starcie z udziałem m.in. Hulka (Mark Ruffalo) i Abominacji (Tim Roth), nie pasuje do tego uniwersum jak ulał? A skoro tak, to czemu miałoby go nie być?
Mecenas She-Hulk kontra marvelowski algorytm
Scenarzystka Jessica Gao i reżyserka Kat Coiro potrafiły sprytnie wykorzystać tego rodzaju oczekiwania, już nie tylko przełamując czwartą ścianę, ale wprowadzając serial na jeszcze wyższy metapoziom. Oto bowiem She-Hulk, w pełni świadoma marności napisanego dla niej finału i dosłownie spadających w nim z nieba wątków, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, składając wizytę… w marvelowskich studiach. No dobra, tego się naprawdę nie spodziewałem.
I nie chodzi już nawet o to, że bohaterowie seriali zazwyczaj nie buntują się przeciwko scenarzystom (wśród tych odwiedzonych przez Jen znalazła się sama Jessica Gao), a jeszcze rzadziej skaczą sobie jakby nigdy nic po menu ich własnego serwisu streamingowego i podpisują NDA wręczone im przez prawdziwego recepcjonistę w Marvel Studios. Wszystko to byłoby do przyjęcia. Postawienie się sprawdzonym schematom gigantycznego uniwersum to jednak zupełnie inny rodzaj wyzwania. Taki, który wymaga odwagi nie tylko ze strony twórców, ale i aprobaty samej góry. Czy jak wolicie K.E.V.I.N.A. Bo przecież jasne jest, że nic z tego szaleństwa nie mogłoby się odbyć bez JEGO zgody.
Gratulacje się zatem jak najbardziej należą, mimo że ostatecznie cameo samego marvelowskiego CEO (o którym plotkowało się od początku serialu) okazało się zgrabną kpiną w postaci robota w znajomo wyglądającej czapce z daszkiem. Kevin Feige we własnej osobie był tu już jednak całkowicie zbędny – dowodów na to, że boss i cały Marvel potrafią się z siebie śmiać, dostaliśmy i bez tego całe mnóstwo.
Mecenas She-Hulk kontra uniwersum Marvela
Od kosztownego CGI zmuszającego Jen do cięcia kosztów i przemieniania się z powrotem w człowieka poza kadrem, przez podejmujący twórcze decyzje algorytm rozrywkowy gwarantujący niemal identyczne idealne produkty, aż po całkowitą rekonstrukcję finału. Cała sekwencja z naszą bohaterką poza swoją historią była jedną wielką kpiną ze znanych marvelowskich klisz i bezpośrednią odpowiedzią na kierowaną w stronę studia krytykę. Czy odpowiedzią poważną, to nie mam przekonania (a to bynajmniej nie tak, że formułowane tu zarzuty nie mają sensu), ale że zabawną, nie ulega wątpliwości.
Nie chcę więc przesadzać z zachwytami nad pomysłowością twórców, czując mimo wszystko wyraźnie, że stoi za tą absurdalną konstrukcją tona kalkulacji, na co można sobie pozwolić, a na co nie. Ale skłamałbym oczywiście, mówiąc, że nie bawiłem się przy oglądaniu przednio, rozpoznając w celnych uwagach Jen mnóstwo takich, którymi w normalnych okolicznościach zasypywałbym was w tym tekście. Czy w takim razie udało się twórczyniom i serialowi rzeczywiście przekroczyć jakąś niewidzialną granicę między sobą a widzami?
Niekoniecznie. Bo choć punktowanie marvelowskich wad było urocze, pozostał pewien dystans. Nie mam absolutnie wrażenia, że oto MCU odsłoniło przed nami swoje najsłabsze punkty, pozwalając w nie swobodnie uderzać. Wręcz przeciwnie, na koniec wydaje mi się, że algorytm wyszedł ze starcia jeszcze mocniejszy, pokazując, że w stu procentach panuje nad sytuacją, kontrolując nawet kierowaną w jego stronę krytykę. Trochę przerażające, czyż nie?
Mecenas She-Hulk kontra oczekiwania widzów
Wracając jednak do serialowej rzeczywistości (choć tutaj to pojęcie względne), tym razem już poukładanej przez Jen na własną modłę, w oczy rzuca się… że te naprawy wcale bardzo nie pomogły. Owszem, metawycieczka była wspaniała, zarzuty postawione przez bohaterkę serialowi w pełni zrozumiałe, a ulepszenia konieczne. Ich wprowadzenie nie sprawiło jednak, że "Mecenas She-Hulk" zyskała potrzebną jej głębię i pozbyła się natrętnej sztuczności. Czyli co, eksperyment nieudany?
Bez dwóch zdań finał nie zmieni waszego zdania o serialu, jeśli to do tej pory było negatywne. Choć pokręcona, jego fabuła nie postawiła ani "Mecenas She-Hulk", ani tym bardziej całego MCU na głowie, wyglądając raczej na coś w rodzaju rozrośniętego ponad znane miary żartu. Udanego, ale jednak tylko żartu, który koniec końców nie przysłania żadnej z wad produkcji, na czele z banalnym scenariuszem nijak nieukładającym się w spójną opowieść, jakiej chciałaby Jen.
Widok bohaterki z rodziną i dorzuconym w gratisie od K.E.V.I.N.A. Mattem Murdockiem (Charlie Cox) jest rzecz jasna przyjemny (i potwierdza, że serial najlepiej czuje się w takich właśnie ciepłych klimatach), lecz nie rekompensuje szeregu niespełnionych wcześniej obietnic. Kompletnie niewykorzystana Titania (Jameela Jamil), niewiele mocniej wyciśnięty potencjał dramatu prawniczego w superbohaterskim świecie, rzadkie przywoływanie emocjonalnej strony Jen. Wymieniać można dłużej, a wszystko to sprawia, że obraz "Mecenas She-Hulk" nie chce ulec zmianie. I wcale nie chodzi mi tu o oczekiwania, jakie mogli mieć wobec serialu fani MCU.
Ci paradoksalnie mogą być zadowoleni, bo rzutem na taśmę dostali kolejny element wielkiej układanki, mogąc już rozmyślać nad tym, w którym filmie i jak zostanie dalej pociągnięty wątek Hulka. W porządku, już do tego przywykłem, choć gdy wcześniej w odcinku obśmiano ten obowiązkowy element każdego marvelowskiego serialu, miałem nadzieję, że tym razem go sobie podarujemy. Nic z tego. I może właśnie w tym w pewnym sensie kryje się odpowiedź? "Mecenas She-Hulk" może próbować różnych rzeczy, może starać się być za wszelką cenę oryginalna, może nawet dostać pozwolenie na kpinę w żywe oczy. Ale i tak pozostanie tylko trybikiem w wielkiej maszynie, dla której jej wysiłki i ich powodzenie nie mają tak naprawdę najmniejszego znaczenia.