"The Hour" to nie brytyjski "Mad Men". To coś więcej
Marta Wawrzyn
8 sierpnia 2011, 21:09
Piją, palą i wyglądają stylowo – w pracy i poza nią. Ale na tym podobieństwa między "Mad Men" a "The Hour" się kończą. Brytyjski miniserial to coś zupełnie innego niż popularna produkcja o facetach z Madison Avenue.
Piją, palą i wyglądają stylowo – w pracy i poza nią. Ale na tym podobieństwa między "Mad Men" a "The Hour" się kończą. Brytyjski miniserial to coś zupełnie innego niż popularna produkcja o facetach z Madison Avenue.
Jest rok 1956. Zaledwie 28-letnia Bel Rowley (Romola Garai), kobieta jak na owe czasy bardzo wyzwolona, zostaje producentką nowego programu w BBC. Program nazywa się "The Hour" i ma być pomagać widzom interpretować najważniejsze wydarzenia na świecie. O to, żeby ta interpretacja była odpowiednia, dbają ważni ludzie, którzy mają nadzieję, że Bel – bądź co bądź kobieta – będzie istotą łatwą do sterowania.
Młody, uroczy, odrobinę zbyt pewny siebie człowiek o nazwisku Freddie Lyon (Ben Whishaw), który niewątpliwie ma jakąś przeszłość z Bel i upiera się, żeby ją nazywać Moneypenny, bardzo chciałby ten program prowadzić. Ale, jak to młody i uroczy człowiek, zostaje wykiwany przez kogoś z większym doświadczeniem i lepszą prezencją. Tym kimś jest Hector Madden (Dominic West – czyli gliniarz Jimmy McNulty z "The Wire"), który ma zostać twarzą "The Hour".
Wszyscy oni są bardzo brytyjscy: tweedowi, klasyczni, zmoknięci i – w przeciwieństwie do rozhisteryzowanych Amerykanów – ze stoickim spokojem igrający z ogniem. Nawet gdyby ta trójka zajmowała się tylko swoimi problemami miłosnymi, byłby to dobry serial – ale tak się oczywiście nie dzieje. "The Hour", który już jest na półmetku i którego trzy odcinki z sześciu widziałam, to dzieło znacznie bardziej złożone.
Mam nadzieję, że nie uraziłam fanów "Mad Men" (który to serial absolutnie uwielbiam), pisząc, iż to coś więcej – już spieszę się wytłumaczyć. Otóż bohaterowie "Mad Men" są zupełnie inni. Nie przeżywają wielkich problemów, nie umierają za żadne poważne sprawy, nie mieszają się do polityki ani nie zmieniają losów świata. Takie ich prawo, za to ich kochamy i nie można do nich mieć o pretensji. Nie można też tych dwóch produkcji porównywać.
"The Hour" to zupełnie inna bajka. Serial rozgrywa się niewątpliwie na znacznie większej liczbie płaszczyzn. Pokazuje tajemniczą operację, która ma miejsce w Londynie, w czasie gdy w Egipcie wybucha kryzys sueski. Wszystko jest grą, a widz kompletnie nie ma pojęcia, o co w niej chodzi i kto właściwie jest zły, a kto dobry. Lubić nie da się tu w zasadzie nikogo, a przynajmniej nie bezwarunkowo – co dobrze świadczy o tej produkcji.
Są tu prawdziwe niebezpieczeństwa, pokazane w klimatycznej oprawie. Są ludzie, którzy skaczą w przepaść, byle nie odpowiedzieć przed kimś ważnym za to, że nie byli dość ostrożni. Są gierki, są tajemnicze wskazówki i klasyczne sztuczki rodem z najlepszych (brytyjskich zresztą) książek o detektywach. Są smokingi, piękne suknie i prochowce. Są cięte riposty, w których Amerykanie nigdy Brytyjczyków nie dościgną. Są morderstwa, samobójstwa i prawdziwe polowania o świcie na "dzikiego zwierza". Są przedstawiciele brytyjskiej klasy wyższej, jedni zrezygnowani, inni walczący lub/i knujący – i właściwie trudno powiedzieć, których należy bać się bardziej.
Są tu wreszcie inteligentni dziennikarze, którzy cytują E. E. Cummingsa i mają w życiu ważny cel. Bo wyobraźcie sobie, że "The Hour" dzieje się w czasach, kiedy dziennikarstwo było jeszcze misją, a nie pogonią za niusem szybkim, łatwym i poprawiającym statystyki dla reklamodawców. Piękne to były czasy, tak jak piękni są Freddie w za dużej tweedowej marynarce i gliniarz McNulty z lordowskim akcentem i (udawaną?) niepewną miną. Urody Bel nie odważę się oceniać, ale pamiętajmy, że to 28-letnia zaledwie kobieta, która w roku 1956 kieruje zespołem złożonym głównie z facetów. Ona nie ma wyjścia, musi być niesamowita.
Nie mam pojęcia, dokąd to wszystko zmierza, ani kto okaże się czarnym charakterem. Muszę jednak przyznać, że czegoś takiego na małym ekranie jeszcze nie widziałam. Brytyjczycy prezentują w klasycznym klimacie film noir rzeczy, których Amerykanie pokazać by się nie odważyli, bojąc się, że nie kupią ich miliony. I jest to danie przepyszne, na które co tydzień czekam z niecierpliwością.
Szkoda tylko, że "The Hour" ma być zamkniętą historią, która będzie liczyć jedynie sześć odcinków. Trzy z nich już zostały zaprezentowane. Szczęśliwi mieszkańcy Wielkiej Brytanii 4. odcinek serialu będą mogli zobaczyć już jutro wieczorem na antenie BBC Two. A za dwa tygodnie koniec. I tyle.