"The Bear" serwuje najlepsze kanapki w Chicago i dużo, dużo więcej – recenzja serialu dostępnego na Disney+
Mateusz Piesowicz
5 października 2022, 11:28
"The Bear" (Fot. FX)
Ciasna przestrzeń. Tłok. Szalone tempo. Kłótnie. Krzyki. Emocje. Istny chaos. A to wszystko w zwykłym barze z kanapkami. Tylko czy na pewno zwykłym? "The Bear" pokazuje, że niekoniecznie.
Ciasna przestrzeń. Tłok. Szalone tempo. Kłótnie. Krzyki. Emocje. Istny chaos. A to wszystko w zwykłym barze z kanapkami. Tylko czy na pewno zwykłym? "The Bear" pokazuje, że niekoniecznie.
Oglądając "The Bear", można się zmęczyć. Nie, bynajmniej nie jego długością, bo cały 1. sezon, który możecie już oglądać na Disney+, liczy tylko osiem ok. półgodzinnych odcinków. Wystarczyć może jednak już pierwszy z nich, abyście poczuli zmęczenie wręcz niesamowitą intensywnością, z jaką poprowadzona jest tu narracja. Co może zaskakiwać o tyle, że nie mówimy przecież o jakimś trzymającym w napięciu thrillerze czy gęstej historii obyczajowej, lecz komediodramacie o kucharzach. Skąd więc takie tempo i emocje?
The Bear, czyli piekielna kuchnia z prawdziwą duszą
Przede wszystkim podkreślić trzeba fakt, że stworzony przez Christophera Storera ("Ramy") serial to jedna z tych produkcji, o których bez dwóch zdań można powiedzieć, że posiadają duszę. Jasne, widać tu ogrom włożonej pracy i realizacyjne mistrzostwo, do którego jeszcze dojdziemy, ale na czoło wysuwa się ten najmniej uchwytny i coraz rzadziej spotykany we współczesnej telewizji czynnik. Co więcej, "The Bear" posiada nie tylko duszę, ale też cały, żywy i funkcjonujący organizm, w którego żyłach bez przerwy przepływa pompowana rytmicznie krew. Scena za sceną, sekunda za sekundą, kadr za kadrem – ten serial i jego bohaterowie stają się czymś więcej, niż tylko historią, którą obejrzymy i o której zaraz potem zapomnimy.
Choć więc panujący na ekranie nieład może was już w pierwszych chwilach przytłoczyć, zapewniam, że jeżeli nie odbijecie się od niego od razu, potem stanie się to praktycznie niemożliwe. Bo "The Bear" przyciąga jakiegoś rodzaju magnetyczną siłą, tak jak The Beef, chicagowska knajpa specjalizująca się w kanapkach z wołowiną, przyciągnęła głównego bohatera Carmena Berzatto (Jeremy Allen White, "Shameless").
A przecież wcale nie musiała, bo ten młody, a już bardzo utytułowany kucharz, wcześniej będący szefem kuchni najlepszej restauracji w Nowym Jorku, w teorii nie powinien nawet na nią spojrzeć. Samobójcza śmierć jego brata Michaela sprawiła jednak, że Carmy wrócił i przejął rodzinny biznes z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czyli z ogromnymi długami, oporną załogą patrzącą spode łba na nowego szefa i masą problemów mających tendencję do wychodzenia na jaw w najgorszych możliwych momentach. Carmen wydaje się tam pasować mniej więcej jak urzędujący pod The Beef gangsterzy do lokali z gwiazdkami Michelina. Nieszczególnie.
The Bear to wiele barw w bardzo ciasnej knajpie
Czyli co? Trudny początek, stopniowe zyskiwanie zaufania załogi i stawianie knajpy na nogi, a na końcu wielki sukces? W pewnym stopniu tak, ale mylicie się, sądząc, że "The Bear" będzie podążał wydeptanymi ścieżkami. Serial produkcji FX schematy omija bowiem szerokim łukiem, zamiast tego wrzucając nas w sam środek kuchennego piekła i w biegu przedstawiając jego lokatorów.
Richiego (Ebon Moss-Bachrach, "The Punisher"), pełniącego funkcję swoistego menedżera (w specyficznym rozumieniu tego słowa) The Beef najlepszego przyjaciela Michaela. Świeżo zatrudnioną, młodą i utalentowaną kucharkę Sydney (Ayo Edebiri, "Dickinson"). Doświadczoną i nieprzekonaną do zmian Tinę (Liza Colon-Zayas, "Terapia"), chętnego do nauki Marcusa (Lionel Boyce, "Hap i Leonard") i innych. Nie przejmujcie się, jeśli na początku się wśród nich pogubicie. Tutaj to norma, która w żaden sposób nie utrudnia zżycia się z bohaterami.
Wszystko to dlatego, że ci wyrastają ponad role scenariuszowych pionków, błyskawicznie stając się ludźmi z krwi i kości, o których możemy nie wiedzieć w gruncie rzeczy wiele, a jednak ma się wrażenie, że znamy ich od lat. Począwszy od Carmy'ego, którego kuchenny geniusz miesza się ze strachem przed konfrontacją z trudnymi emocjami (często w osobie jego siostry Sugar, granej przez znaną z "Saturday Night Live" Abby Elliott) i zamknięciem w sobie, a skończywszy na praktycznie każdym innym. Bo choć wszystkim bohaterom można by przypisać jakąś charakterystyczną cechę, typu kłótliwy Richie czy ambitna Sydney, każdy ma pod nią inną warstwę i kolejną. Zawsze równie barwną i złożoną, co poprzednia.
Odkrywanie ich i śledzenie na żywo zmian, jakie zachodzą w każdym z osobna, to absolutnie fascynujący proces. Z jednej strony dzięki znakomitym kreacjom aktorskim, wśród których nie sposób wyróżnić jednej, z drugiej za sprawą fantastycznego scenariusza potrafiącego ożywić wprawdzie hermetyczne, ale wydawałoby się, że dość dobrze już znane środowisko. Oglądając "The Bear", możecie jednak śmiało porzucić stereotypy znane z innych tego typu produkcji – tutejsza kuchnia jest nie tylko miejscem pracy niepodobnym do żadnego, ale i czymś więcej. Może swego rodzaju totalnie zwariowanym, gotującym się od emocji i możliwym do wybuchu w każdym momencie cyrkiem, a może domem, od którego postawienia na nogi zależy los wszystkich jego mieszkańców.
The Bear sprawi, że wstrzymacie oddech z wrażenia
Bo co do tego, że stawki są tu duże, pomimo że chodzi tylko o kanapki z wołowiną, nie ma wątpliwości od samego początku. O jego tempie już wspominałem i choć potem serial nieco (tylko nieco) zwalnia, jest to zaledwie cisza przed burzą. Ta przychodzi w króciutkim, bo zaledwie 20-minutowym odcinku, który spokojnie można już umieszczać w czołówce najlepszych rzeczy, jakie przyszykowali dla nas twórcy telewizyjni w tym roku.
Nakręcony w jednym ujęciu, niesamowicie dynamiczny, napędzany płynnymi ruchami kamery i od pewnego momentu towarzyszącą im kakofonią dźwięków, sprawia wrażenie wielkiej improwizacji, choć jest oczywiście mistrzostwem realizacyjnej precyzji. A także dowodem na to, że przy "The Bear" można czasem zapomnieć o oddychaniu, za to łatwo przypomnieć sobie, jak niezwykłym medium staje się telewizja w utalentowanych rękach.
W takie niewątpliwie trafiła ta historia, bo oprócz Storera za reżyserię odpowiada tutaj Joanna Calo ("BoJack Horseman"), a wśród producentów znajduje się m.in. Hiro Murai ("Atlanta"). Dodając do tego grono uzdolnionych scenarzystów i obsadę, otrzymujemy fabułę będącą niczym niewiarygodnie intensywny sprint, a jednocześnie wzbudzającą emocje, których rozłożenie na czynniki pierwsze zajęłoby raczej dystans godny maratonu.
Serial zrzucający na widzów jeden ciężar za drugim, a zarazem potrafiący w odpowiednim momencie zdjąć go z ramion naszych i bohaterów, nie wypadając przy tym sztucznie. Rzecz stworzoną z pasją (nie tylko do jedzenia, choć to chyba nigdy nie wyglądało na ekranie lepiej), która udziela się oglądającym i pozwala przymknąć oko na pewne nieścisłości, każąc też czekać na już zamówiony ciąg dalszy. Smacznego.