"Andor" bardzo chce się odciąć od "Gwiezdnych wojen" – recenzja pierwszych odcinków serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
21 września 2022, 12:55
"Andor" (Fot. Disney+)
Złowrogie Imperium rządzi galaktyką. Gdzieś na jej obrzeżach kiełkują pierwsze zalążki zorganizowanej rebelii. Czy mogą być lepsze realia dla nowej historii ze świata "Gwiezdnych wojen"?
Złowrogie Imperium rządzi galaktyką. Gdzieś na jej obrzeżach kiełkują pierwsze zalążki zorganizowanej rebelii. Czy mogą być lepsze realia dla nowej historii ze świata "Gwiezdnych wojen"?
Gdyby zadać takie pytanie twórcom serialu "Andor", ich odpowiedź byłaby oczywista. Ja po obejrzeniu pierwszych odcinków najnowszej odsłony kosmicznego uniwersum nie mam jednak stuprocentowego przekonania i to pomimo tego, że produkcja Disney+ posiada sporo zalet, które czynią seans co najmniej interesującym.
Andor – jak wypada serialowy prequel filmu Łotr 1?
Pierwszą z nich jest bez wątpienia samo pochodzenie serialu będącego prequelem filmu "Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie". Filmu, który kilka lat temu otworzył nieco szerzej bramy popularnego uniwersum w śmiałej próbie pokazania, że w odległej galaktyce istnieje życie nie kręcące się wyłącznie wokół rodziny Skywalkerów i ich przyjaciół. Próba okazała się całkiem udana i szkoda, że nie poszły za nią kolejne, jeszcze odważniejsze, a nam, zamiast odkrywać nieznane planety i nowe historie, przyszło w dużej mierze zakopać się w znanych piaskach Tatooine. Czy nowy serial może to zmienić?
Tu odpowiedź jest nieco bardziej skomplikowana. Z jednej strony – owszem, może i nie chodzi mi tylko o to, że w pierwszych czterech odcinkach, które widziałem (trzy z nich są już dostępne na Disney+, cały sezon ma liczyć dwanaście), nie lądujemy na żadnej pustyni. Z drugiej jednak żadna ze spędzonych przy serialu godzin nie utwierdziła mnie w przekonaniu, że oglądam coś, co można nazwać pewnym siebie krokiem naprzód. Prędzej kolejnym ruchem skalkulowanym w taki sposób, żeby zawsze mieć w zasięgu wzroku bezpieczne oparcie.
Tym jest dla serialowej fabuły oczywiście film, od którego cofamy się w czasie pięć lat, żeby poznać historię jednego z jego głównych bohaterów, bohatera Rebelii Cassiana Andora (Diego Luna), któremu póki co do takiego miana bardzo daleko, mimo że dał się już poznać imperialnym służbom. Dotąd jednak jego wykroczenia ograniczały się do drobnych spraw, nie przybierając ani drastycznych rozmiarów, ani tym bardziej kształtu zorganizowanego buntu. Ot, łotrzyk starający się jakoś przeżyć w kiepskich czasach. Do czasu.
Wszystko zmienia się bowiem wraz z jedną niefortunną sprzeczką i jej przypadkowymi konsekwencjami, które zwracają na Andora uwagę powiązanych z Imperium korporacyjnych służb, a w szczególności pewnego wyjątkowo ambitnego, młodego oficera. Reszty nietrudno się domyślić, zwłaszcza wiedząc, że pierwszy sezon ma obejmować wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni około roku, z kolei kończący cały serial sezon numer dwa opowie o kolejnych czterech latach, aż do momentu, w którym rozpoczyna się film.
Andor, czyli trochę inne Gwiezdne wojny
W tym miejscu pojawia się jeden z głównych problemów "Andora", który musi w jakiś sposób przekonać widzów, co do konieczności swojego powstania. Bo nie ma się co oszukiwać – Cassian Andor, choć zrobił dobre wrażenie w "Łotrze 1", nie był wcale oczywistym wyborem na bohatera własnego serialu. Zarówno ze względu na to, jak potoczyła się jego historia, jak i z uwagi na brak oczywistych wyróżników, które kazałyby od razu skierować na niego wzrok.
Tony Gilroy, twórca "Andora", a zarazem jeden ze scenarzystów poprzedzającego go filmu, stanął więc przed wcale niełatwym zadaniem znalezienia powodu, dla którego ta opowieść ma w ogóle rację bytu. Trudno oczywiście orzec na tym etapie z całą pewnością, czy mu się to udało, czy nie, ale nie da się ukryć, że wpuścił do uniwersum odrobinę świeżego powietrza, którego "Gwiezdne wojny" od dłuższego czasu bardzo potrzebowały.
"Andor" był przed premierą opisywany jako thriller szpiegowski i choć do takiego miana mu daleko, z pewnością jest czymś innym od znanych tu opowieści. Samo nawiązujące wręcz klimatem do "Blade Runnera" otwarcie, podczas którego główny bohater odwiedza dom publiczny, jest na to dowodem i choć potem pojawiają się już elementy bardziej typowe dla gwiezdnej sagi, wciąż mamy do czynienia z pewnym novum. Problem w tym, że to, co wypada oryginalnie w odniesieniu do uniwersum "Gwiezdnych wojen", niekoniecznie będzie takie również w szerszej perspektywie.
Andor pokazuje, jak kształtuje się rebeliant
W tej "Andor" wygląda już bowiem znacznie mniej nowatorsko, opowiadając niezbyt odkrywczą historię człowieka, który musi dorosnąć do wyższych celów. Pokazując, w jaki sposób zwykły facet stał się jedną z twarzy Rebelii, twórcy prowadzą nas powoli od jednego punktu w rozwoju bohatera do kolejnego, czyniąc serial swego rodzaju studium postaci (oczywiście nie mogło w nim zabraknąć retrospekcji) i na nim się niemal w pełni skupiając.
Niemal, bo w końcu pojawia się w tej fabule również większe tło, reprezentowane przez tajemniczego Luthena (Stellan Skarsgård, "Czarnobyl"), który uchyla przed Andorem i widzami drzwi do ciekawszego świata. Szkoda tylko, że musimy na to czekać aż do trzeciego odcinka, wcześniej snując się po historii, którą można by upchnąć maksymalnie w pierwszej połowie premiery. Rozumiem, że realizm, że trzeba wylać solidne fundamenty, że musimy poznać świat i bohatera itp., ale czy to musi być przeszkodą przed jednoczesnym pchnięciem akcji naprzód?
Oczywiście nie musi i najlepiej by było, gdyby twórca potrafił dobrze zbalansować dwa oblicza serialu, chcącego być równocześnie portretem psychologicznym jednostki i wciągającą uniwersalną historią. To jednak wyzwanie, któremu sprostać potrafi niewielu, a "Andorowi" udaje się tylko w pewnym stopniu.
Niestety dla niego, gorzej wypada w tym pierwszym aspekcie, bo pomimo dobrze czującego i prezentującego się w roli Diego Luny, tytułowy bohater za nic nie chce stać się bardziej wyrazisty od reszty. Ba, pod tym względem prześcigają go nie tylko Luthen i jego pojawiający się później towarzysze, ale też choćby polujący na Andora służbista Syril (Kyle Soller, "Poldark") czy nawet mający niewiele czasu ekranowego bliscy głównego bohatera, czyli Maarva (Fiona Shaw, "Obsesja Eve") i jej uroczy droid B2EMO.
Czy warto oglądać serial Andor?
Ma zatem "Andor" po pierwszych odcinkach co poprawiać, jednocześnie pokazując przebłyski kryjącego się w nim potencjału. Zdecydowanie nie przesadzałbym w jego przypadku z ogłaszaniem, że oto "Gwiezdne wojny" przeszły absolutną rewolucję i doczekały się prawdziwie "dorosłej" odsłony, ale też nie przekreślałbym go po pierwszych, dość ślamazarnych odcinkach, które wydają się ledwie wstępem do właściwej opowieści.
W tej natomiast, jeżeli twórcom uda się w dostatecznym stopniu połączyć rozwój Andora z historią tworzącej się Rebelii, powinniśmy otrzymać fabułę, która skutecznie potwierdzi zasadność swojego istnienia w tym uniwersum. Mało? Wręcz przeciwnie, to więcej niż udało się osiągnąć wcześniejszym aktorskim produkcjom z tego świata (za wyłączeniem "The Mandalorian") i wypada trzymać mocno kciuki, żeby misja się powiodła. Może wówczas "Gwiezdnym wojnom" w końcu uda się na dobre zerwać z przeszłością i śmielej spojrzeć w stronę całej galaktyki nowych możliwości.