"Zaginięcie w Lørenskog" pokazuje kulisy sprawy, którą żyła cała Norwegia — recenzja miniserialu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
19 września 2022, 17:56
"Zaginięcie w Lørenskog" (Fot. Netflix)
Ponoć najlepsze scenariusze pisze życie, a to ono napisało historię, którą poznajemy w serialu "Zaginięcie w Lørenskog". Czy zatem norweska produkcja Netfliksa to coś godnego uwagi?
Ponoć najlepsze scenariusze pisze życie, a to ono napisało historię, którą poznajemy w serialu "Zaginięcie w Lørenskog". Czy zatem norweska produkcja Netfliksa to coś godnego uwagi?
Moda na seriale true crime zdaje się nie mieć końca, czego najlepszym przykładem jest najnowszy norweski serial Netfliksa. "Zaginięcie w Lørenskog", 5-odcinkowa produkcja oparta na całkiem świeżych wydarzeniach, które wstrząsnęły Norwegią, jest jednak dowodem na to, że nie każda sprawa znana z pierwszych stron automatycznie gwarantuje wciągający serial. Szkoda, bo mimo obiecującego początku, fabuła "Zaginięcia w Lørenskog" zaczyna się szybko rozmywać — i to na tyle mocno, że wielu widzów wybierze pewnie poznanie jej finału z artykułu na Wikipedii niż z samego serialu.
Zaginięcie w Lørenskog — o czym jest serial?
A tą sprawą naprawdę żyła cała Norwegia — w tym stwierdzeniu nie ma cienia przesady. 31 października 2018 roku Anne-Elisabeth Hagen, żona jednego z najbogatszych Norwegów, Toma Hagena (Terje Strømdahl, "Układ") znika ze swojego domu. Do jej męża odzywają się porywacze żądający okupu zapłaconego w niszowej kryptowalucie i zabraniają kontaktowania się z policją. Hagen ignoruje te ostrzeżenia i po cichu informuje służby o sytuacji. Sprawę zaczyna prowadzić detektyw Jorunn Lakke (Yngvild Støen Grotmol, "Jeźdźcy burzy"), która szybko przekona się, że dojście do prawdy będzie wyjątkowo trudnym zadaniem.
Kontakt z porywaczami jest bardzo utrudniony i nie ma żadnego dowodu na to, że Anne-Elisabeth w ogóle żyje, a na dodatek jej rodzina nie jest zbyt chętna do współpracy z policją. Śledztwo szybko staje w miejscu i od tego momentu każda nowa poszlaka będzie na wagę złota. Te jednak nie będą pojawiały się zbyt często, więc środek ciężkości będzie przenoszony na innych bohaterów — wśród nich będzie Erlend (Christian Rubeck, "Nobel"), dziennikarz, który w pewnych momentach zacznie być za bardzo przywiązany do całej sprawy i Svein Holden (Henrik Rafaelsen, "Rozgrzeszenie"), pełnomocnik Toma Hagena. Jego rola będzie szczególnie istotna, gdy Hagen zostanie aresztowany i oskarżony o zabicie lub pomoc w jej zabiciu.
Bo twórcy serialu — Nikolaj Frobenius ("Furia") i Stephen Uhlander ("Dziewczyna z Oslo") — postawili w swoim serialu na różne spojrzenia na tę samą sprawę. "Zaginięcie w Lørenskog" to nie tylko śledczy pracujący nad odnalezieniem zaginionej. W pewnym momencie istotna zaczyna być także perspektywa innych osób — dziennikarzy, prawników czy informatorów. W ciągu tych pięciu odcinków, w których zamyka się cała historia, będziemy skakać między jednymi i drugimi, by zobaczyć, jaki był ich wkład w sprawę tego głośnego zaginięcia. Razem z nimi będziemy podążać za kolejnymi tropami, zaglądać w ślepe uliczki, a czasem po prostu liczyć na to, że coś się wydarzy.
Zaginięcie w Lørenskog szuka prawdy, nie sensacji
Trzeba przyznać, że "Zaginięcie w Lørenskog" nie szuka na siłę sensacji w historii, którą się zajmuje. Gdy ginie żona jednego z najbogatszych Norwegów, a ten zostaje posądzony o jej zamordowanie, aż prosi się, aby nieco "podkręcić" fabułę — tłumacząc to oczywiście faktem, że mamy do czynienia z produkcją fabularną, nie dokumentalną. Nic takiego jednak się nie dzieje, serial Netfliksa bardzo rzetelnie zdaje się podchodzić do całej sprawy bardzo rzetelenie — prezentując fakty, i pozwalając widzom na snucie teorii i wyciągnięcie własnych wniosków. Ostatecznie jednak staje się to jedną z największych bolączek całej produkcji — brakuje tu napięcia i poczucia, że całe śledztwo faktycznie jest istotne.
Scenarzyści nie potrafią zbudować napięcia z tych skrawków informacji, kolejnych drobnych poszlak, które raz na jakiś czas serwują widzom. W międzyczasie jest po prostu nudno, a tej nudy nie są w stanie zrekompensować wyraziści bohaterowie, bo tych w "Zaginięciu w Lørenskog" zwyczajnie brakuje. Struktura serialu uniemożliwia nawiązania z nimi jakiejkolwiek głębszej więzi. Skoro każdy odcinek kręci się wokół innej grupy osób zaangażowanych w sprawę, trudno przywiązać się do kogokolwiek. Oczywiście, ścieżki bohaterów przecinają się, ale taka zmiana środka ciężkości co odcinek, "znikanie" poszczególnych postaci na dłuższy czas, by chwilę później skupiać na nich niemal całą uwagę, zdecydowanie się nie sprawdza.
O samych bohaterach można przez to powiedzieć niewiele — niby twórcy próbują stworzyć im jakiś background, skupiać uwagę nie tylko na ich udziale w sprawie, ale także na życiu prywatnym, ale to absolutnie nie działa. A powód jest bardzo prosty — nie ma na to czasu. Dlatego też wątki takie jak choroba ojca Jorunn czy tacierzyństwo Erlenda, nie mają prawa odpowiednio wybrzmieć i ostatecznie sprawiają wrażenie zapychaczy, które nic nie wnoszą do historii. Każda postać pozostaje nam obojętna aż do samego końca serialu, co chyba najlepiej pokazuje, jakim niewypałem był ten zabieg twórców. A jeśli już tak bardzo chcieli, aby każdy z odcinków przedstawiał inną perspektywę (wyjątkiem są dziennikarze, na których uwaga skupia się dwukrotnie), to brakuje tutaj jednej, ale za to bardzo istotnej — rodziny zaginionej Anne-Elisabeth.
Zaginięcie w Lørenskog — czy warto oglądać serial?
Skandynawskie seriale przyzwyczaiły już widzów do tego, że często istotną rolę odgrywało w nich społeczne tło. Tego również nie widać w "Zaginięciu w Lørenskog". Owszem, gdzieś tam pojawia się próba zrozumienia, dlaczego miliarder jeździ starym Citroenem i mieszka w domu, który ani trochę nie rzuca się w oczy, choć mógłby mieszkać w ekskluzywnym apartamencie na Manhattanie. Gdzieś tam pobrzmiewają echa dyskusji o nowej i starej Norwegii i różnicach między nimi, ale to wszystko sprawia wrażenie scenariuszowych odprysków. Jeśli ktoś liczy tutaj na wiwisekcję norweskiego społeczeństwa, może srogo się przeliczyć. Mocniej wybrzmiewa tylko jeden, pełen pasji monolog o tym, dlaczego Norwegowie — najbogatsza nacja na świecie — nienawidzi bogaczy.
A skoro śledztwo tak szybko straciło impet, należało tę sprawę głośnego zaginięcia wykorzystać jakoś inaczej. Twórcy nawet starają się to zrobić, gdy między Erlendem a jego koleżanką z redakcji, wybucha dyskusja pt. "Winny czy niewinny?". Dyskusja, na ile można ufać poszlakom i własnym przeczuciom, gdy chce się kogoś obwołać winnym, mogłaby być interesująca, ale w jej prowadzeniu brakuje konsekwencji, bo musiałaby zostać przeniesiona także na innych bohaterów. To się nie dzieje, więc gdy jej uczestnicy schodzą na drugi czy nawet trzeci plan, dyskusja zanika. Zamiast niej zaczynamy podążać kolejnymi tropami — coraz bardziej wątpliwymi i coraz bardziej oddalonymi od jądra historii, by faktycznie się nimi ekscytować.
"Zaginięcie w Lørenskog" więcej obiecuje niż ostatecznie daje, co w sumie nie powinno dziwić — śledztwo w sprawie zaginięcia Anne-Elisabeth jeszcze trwa, co jakiś czas pojawiają się nowe tropy, więc przełom wciąż jest możliwy. Dlatego też wydaje się, że serial Netfliksa został wyprodukowany zbyt wcześnie, a wielu widzów będzie rozczarowanych jego konkluzją. Z drugiej strony, być może byłaby ona łatwiejsza do zaakceptowania, gdyby nie fakt, że gdzieś po drodze "Zaginięcie w Lørenskog" staje się produkcją absolutnie nieangażującą. Rozważania o tym, co jest prawdą, o niewinności, o tym, kiedy na podstawie poszlak możemy wydać wyrok — w teorii to wszystko zdaje się ciekawe, ale w praktyce rozwodniło całą historię. Obstawiam, że za kilka lat ktoś zrobi drugie podejście do tej sprawy. Oby bardziej udane.