"Szkoła złamanych serc" po raz kolejny robi to dobrze — recenzja nowej wersji kultowego serialu dla młodzieży
Małgorzata Major
17 września 2022, 16:29
"Szkoła złamanych serc" (Fot. Netflix)
Kto oglądał "Szkołę złamanych serc" w odległych latach 90.? Jeśli obawiacie się porażki reboota, który stworzył Netflix, to mogę uspokoić, że nie ma powodów.
Kto oglądał "Szkołę złamanych serc" w odległych latach 90.? Jeśli obawiacie się porażki reboota, który stworzył Netflix, to mogę uspokoić, że nie ma powodów.
Dla tych, którzy nie pamiętają, przypomnijmy że "Szkoła złamanych serc" to australijski hit połowy lat 90. Serial opowiadający o uczniach Hartley High w Sydney jest do dzisiaj produkcją kultową, skupiającą się na życiu ówczesnych nastolatków. Polscy widzowie mogli oglądać ten tytuł m.in. dzięki emisji w TVP. Jeśli jednak macie ochotę nadrobić serial obecnie, to aktualnie wszystkie sezony udostępnia Netflix.
Szkoła złamanych serc — oryginał czy reboot?
Czy ta produkcja się zestarzała? Myślę, że weszła już w fazę bycia klasykiem, który świetnie pokazuje, na czym polegała specyfika lat 90. i dlaczego "najntisy" wcale nie były takie fajne, jak dzisiaj chcemy wierzyć. Każda dekada ma własne problemy i na tym koncepcie opiera się także reboot serialu. W "klasycznej" wersji pojawiają się kwestie dotyczące rasizmu, a tym samym silnej dyskryminacji uczniów o niebiałym kolorze skóry, a także bunt wyrażany przez – rodzący się dopiero – rap i kulturę wokół niego oraz walka z opresyjnym systemem reprezentowanym przez nauczycieli. Sporo było także fizycznych starć nielubiących się subkultur uczniowskich.
"Szkoła złamanych serc" z roku 2022 jest inna, ponieważ opowiada o czasach współczesnych i słusznie sięga po problemy dzisiejszej młodzieży. Wszystko zaczyna się od mapy, którą na ścianie w jednym ze szkolnych pomieszczeń gospodarczych skrupulatnie tworzą dwie przyjaciółki – Harper (Asher Ysbincek, "How to Please a Woman") i Amerie (Ayesha Madon, "The Moth Effect"). Mapa opowiada erotyczną historię wielu uczniów, kiedy więc dowiaduje się o niej dyrekcja, rozpoczyna się polowanie na "twórczynie". To dopiero punkt wyjścia do całej historii, opowiedzianej w ośmiu odcinkach. Nie otrzymujemy takich samych opowieści, bohaterów i ich rodzin jak w oryginale, więc zamiast wątków greckich mamy inne mniejszości etniczne.
Szkoła złamanych serc a problemy nastolatków
Niewątpliwie zaletą serialu są zróżnicowani bohaterowie, których mamy okazję dobrze poznać i polubić, a co za tym idzie, zainteresować się ich losem. Amerie spędza z nami najwięcej czasu. Wiele sytuacji poznajemy z jej perspektywy. Afera z mapą sprawia, że dziewczyna staje się wrogiem numer jeden w szkole i musi nauczyć się życie na marginesie szkolnego "dziania się". Pomaga jej w tym dwójka innych outsiderów — Darren (James Majoos) i Quinni (Chloe Hayden, "Jeremy the Dud"). Życie w szkole toczy się dalej, a wraz ze wspomnianym incydentem dyrekcja postanawia wprowadzić specjalny kurs edukacji seksualnej. Rezonuje on z prywatnymi problemami uczniów i w kontekście ich osobistych perypetii pokazuje, z czym zmagają się współcześni nastolatkowie. Brzmi nieco dydaktycznie, ale wcale tak nie jest.
Fabuła płynie wartko, a my próbujemy nadążyć za wszystkimi zwrotami akcji. Pojawiają się kwestie tożsamości, spektrum autyzmu, nadwrażliwości sensorycznej, rodzin patchworkowych, odpowiednich zaimków, a także przemocy i różnych jej kontekstów. Gdy spojrzeć na oryginał, to można uznać, że nowa wersja jest w jakimś sensie bardziej grzeczna, okiełznana. Myślę, że to wrażenie bierze się stąd, że jednak lata 90. dopuszczały większy freestyle. Można było powiedzieć więcej, sądząc, że nie niesie to ze sobą żadnych konsekwencji.
Co ciekawe, jeśli dobrze pamiętacie, oryginał skupiał się także na pokazaniu opozycji: uczniowie vs. nauczyciele, a tutaj nie ma tego konfliktu. Mam też wrażenie, że obecni nastolatkowie mogliby tamtych z lat 90. sami edukować, bo uczęszczają na wszystkie ważne koła zainteresowań, jak np. te dotyczące sprawiedliwości społecznej. Oryginalna "Szkoła złamanych serc" była bardziej surowa, nieokrzesana, momentami chuligańska. Ta współczesna jest bardziej akuratna i stosowna. Nawet jeśli któryś z bohaterów czuje się jak persona non grata, to tylko dlatego, że zrobił coś głupiego, a nie dlatego, że jego skóra ma "nieodpowiedni" kolor. To pokazuje, że wiele problemów społecznych zostało już w popkulturze przepracowanych, z czego należy się cieszyć.
Szkoła złamanych serc — czy warto oglądać?
Nie znaczy to jednak, że życie nastolatków jest sielankowe. Jednym z głównych wątków jest historia Harper, której długo możemy się tylko domyślać. Wiemy jednak, że bohaterkę spotkało coś traumatycznego. Więcej w serialu jest miejsca na omawianie przemocy psychicznej, emocjonalnej. Ta fizyczna, znana z oryginału, nie wydaje się już tak palącym problemem.
Mam wrażenie, że dwie wersje wzajemnie się dopełniają. Mówią nam, jak rozwijały się i wygasały konkretne problemy społeczne na przestrzeni dekad. W końcu pierwsza "Szkoła złamanych serc" wystartowała w 1994 roku, a ta nowa pokazuje nam, co się z nami stało dwadzieścia osiem lat później. Przypuszczam też, że dla widzów pamiętających oryginał ciekawe będzie spojrzenie na stare odcinki i odkrycie, że kiedyś rozumieli bardziej perspektywę uczniów, a dziś nauczycieli.
Myślę także, że o ile reboot trafi przede wszystkim do młodej widowni, to już połączenie: oryginał i reboot może być ciekawą przygodą dla starszej widowni, dorastającej w latach 90. Warto też wspomnieć, że inne seriale z lat 90. nie miały tyle szczęścia, co "Szkoła złamanych serc". "Beverly Hills, 90210", pomimo dwóch prób, nie doczekało się godnego rebootu. Jak się okazuje, ważniejsze jest skupienie się na rzeczywistych problemach nastolatków, a nie na kolejnych intrygach rodem z opery mydlanej, co było bolączką serialu zatytułowanego po prostu "90210". "Szkoła złamanych serc" ma również sporą przewagę nad niedawno skasowanym "Pokoleniem" HBO, które w moim odczuciu było przekombinowane. Te same tematy można podać w bardziej przystępnej formie. Myślę, że się nie rozczarujecie.