"Sprawa idealna" wraca i ogłasza, że nieuchronny koniec jest już bardzo bliski – recenzja premiery 6. sezonu
Mateusz Piesowicz
10 września 2022, 14:32
"Sprawa idealna" (Fot. Paramount+)
Zapowiedź końca na początku sezonu? Nie takie rzeczy były w "Sprawie idealnej", ale bijące z otwarcia 6. serii poczucie ostateczności wybrzmiało mocniej niż zwyczajne szaleństwo. Spoilery!
Zapowiedź końca na początku sezonu? Nie takie rzeczy były w "Sprawie idealnej", ale bijące z otwarcia 6. serii poczucie ostateczności wybrzmiało mocniej niż zwyczajne szaleństwo. Spoilery!
Można to oczywiście powiązać z faktem, że rozpoczęty właśnie 6. sezon serialu Roberta i Michelle Kingów będzie już ostatnim, ale wbrew pozorom ta zapowiedź wcale nie wydaje się najważniejsza. Bardziej niepokoi towarzysząca jej atmosfera niepewności, którą w premierowym odcinku wyczuwało się od pierwszych do ostatnich chwil i która jak zawsze świetnie oddawała to, co wyprawia się w prawdziwym świecie.
Sprawa idealna pokazuje, jak historia zatacza koło
A jeżeli mielibyście jakiś problem z określeniem, co to właściwie jest, "Sprawa idealna" szybko przyszła z pomocą, oddając poczucie zagubienia w rzeczywistości w "The Beginning of the End" na kilka różnych sposobów. Były wyludnione jak w jakiejś postapokaliptycznej opowieści ulice Chicago, były bliżej niezidentyfikowane, za to nieustające zamieszki, było również niekończące się poczucie déjà vu, bo oczywiście, że już to wszystko widzieliśmy. I jak tu się dziwić Diane (Christine Baranski), że nie chciała do tego wracać?
Oczywiście za wszystkim stało coś więcej niż zwykła chęć przedłużenia rajskiego urlopu przed koniecznym powrotem do ponurej codzienności. Tu mieliśmy wszak do czynienia nie tyle ze znanym każdemu problemem, co z sytuacją bardziej ogólną – rzeczywistością i historią zataczającymi pętle, jakby ostatnie pół wieku nie miało miejsca. Przykre? Jasne, ale czego innego się spodziewaliście? Że społeczeństwo zmądrzeje? Że nadejdzie era postępu? Że zostaną wyciągnięte wnioski z przeszłości? Przecież to tak nie działa i nigdy nie działało.
Diane i Liz (Audra McDonald) boleśnie przekonywały się o tym na różnych płaszczyznach przez cały odcinek, starając się co prawda jakoś w tym chaosie funkcjonować, ale im dalej, tym dobitniej przekonując się, że ich walka jest pozbawiona większego sensu. Bo cóż z niej i odnoszonych po drodze sukcesów, skoro potem wchodzą górujący nad wszystkimi panowie z STR Laurie i ogłaszają (myląc po drodze Liz z Diane, bo co za różnica?), że "może być jeszcze lepiej"? Może rzeczywiście lepiej odpuścić, zejść piętro (a nawet dwa) niżej i z ciemnego biura mrocznej 22. kondygnacji wieżowca odpierać nadchodzące z każdej strony ataki?
Sprawa idealna zaprasza do wirtualnego świata
Wydawać by się to mogło nie najgorszą strategią, a przynajmniej dającą Diane poczucie jakiejś kontroli. Nie trzeba jednak było długo czekać, żeby nawet ona okazała się iluzoryczna. Przewrotność całej sytuacji polega na tym, że uświadomienie sobie własnego błędu nadeszło do naszej bohaterki nie z prawdziwego, lecz z… wirtualnego świata, gdy "Sprawa idealna" wkroczyła na dotąd sobie nieznane terytorium metawersum. I od razu zaczęło się robić ciekawie.
Oto bowiem doszło do niespodziewanej i jeszcze przez dłuższą chwilę niezrozumianej sytuacji, w której nasze zawsze stojące po właściwej stronie barykady prawniczki znalazły się po tej przeciwnej. I jakże ciekawy to był widok zobaczyć je właśnie tam, w miejscu zwykle godnym pogardy, bo zajmowanym przez ludzi umniejszających cierpienie (przecież to nie prawdziwy świat!) i obwiniających ofiary (przecież mogła zdjąć VR-owskie gogle!). Zabawne? Do czasu, podobnie jak widok sędziego Daviesa (Richard Kind) w haptycznym kombinezonie i w skórze "prowokacyjnego" awatara.
Wkraczanie na takie terytorium otwiera przed serialem całą serię możliwości na kolejne odcinki, ale jest też jeszcze jednym przykładem opanowania przez twórców do perfekcji sztuki przewrotnego stawiania na pozór oczywistych spraw. Reprezentowanie Chumhum (tym razem występującego bardziej w roli tutejszego odpowiednika Mety niż Google'a) zawsze stanowiło ku temu doskonałą okazję, a że dodatkowo zgrabnie połączono je z ogólnym motywem beznadziejności podejmowanych wysiłków i zmierzaniem ku ciemnej stronie, to tylko patrzeć, co stanie się dalej. W każdym razie mam nadzieję, że w wirtualnym świecie jeszcze przed końcem serialu zagościmy.
Sprawa idealna pyta, czy można zejść z karuzeli
Czy będą to wizyty wesołe, jak w przypadku odkrywającego zalety tego świata Juliusa (Michael Boatman), czy niekoniecznie, to już zupełnie inna kwestia, ale z tonu premierowego odcinka można się domyślać odpowiedzi. Ten wszak zaatakował nas nie tylko chaosem rozgrywającym się za oknem kancelarii i przybierającą zaskakujący obrót sprawą sądową, ale też kontynuacją wątku Carmen (Charmaine Bingwa), która błyskawicznie wyrobiła sobie znakomitą opinię wśród pewnego rodzaju klienteli.
Jakkolwiek ciekawi mnie, co twórcy zamierzają z nią zrobić, wciąż nie mam przekonania, czy wprowadzanie tak istotnej postaci na tym etapie ma większy sens i czy nie lepiej byłoby ten czas poświęcić choćby skupieniu się na pierwszych bolesnych próbach Marissy (Sarah Steele) w nowej roli, tym razem już w prawdziwym sądzie. Ale i na nią bez wątpienia przyjdzie jeszcze pora, w końcu czekamy na pojawienie się jej dawno niewidzianego ojca, co powinno poskutkować mieszanką wybuchową, która w przeciwieństwie do niedoszłej eksplozji pewnego granatu nie skończy się jedynie na strachu.
No właśnie, cóż to była za końcówka, prawda? W sam raz na podniesienie ciśnienia w odcinku, który w porównaniu do otwarć poprzednich sezonów mógł się do tego momentu wydawać umiarkowanie spokojny. Bo rzeczywiście, nie licząc efektownego wejścia równie nietuzinkowego, co na razie niejednoznacznego do interpretacji Ri'Charda Lane'a (Andre Braugher, "Brooklyn 9-9") i jego szybkich porządków w kancelarii, oraz wyczuwalnej nerwowej atmosfery w całym odcinku, początek nie wstrząsnął fundamentami serialowego świata. Powiedziałbym, że to raczej zapowiedź przyszłych wstrząsów.
A na te, nie da się ukryć, bardzo czekam. Może nie tak bardzo, jak na efekt działań legalnego narkotyku aplikowanego przez doktora Bettencourta (pewnie ufałbym mu mniej, gdyby nie grał go John Slattery z "Mad Men") na Diane, ale jednak z niecierpliwością. I już jest mi przykro, że niedługo z tej serialowej karuzeli trzeba będzie zejść. Na niej, w przeciwieństwie do tej znanej z prawdziwego świata, z chęcią kręciłbym się jak najdłużej.