"Pistol" to pełen świetnej energii chaos, ale rewolucji nie oczekujcie — recenzja serialu dostępnego na Disney+
Marta Wawrzyn
7 września 2022, 16:58
"Pistol" (Fot. FX)
Na Disney+ możecie już obejrzeć "Pistol", biograficzny miniserial w reżyserii Danny'ego Boyle'a o grupie Sex Pistols. I jest parę dobrych powodów, aby to zrobić, nawet jeśli to nie dzieło wybitne.
Na Disney+ możecie już obejrzeć "Pistol", biograficzny miniserial w reżyserii Danny'ego Boyle'a o grupie Sex Pistols. I jest parę dobrych powodów, aby to zrobić, nawet jeśli to nie dzieło wybitne.
"Nie kręci nas muzyka — kręci nas chaos" — rzuca Steve Jones (Toby Wallace, "The Society"), gitarzysta początkującego zespołu punkowego Sex Pistols, do grupki dziennikarzy, tuż po pierwszym występie. Sześcioodcinkowy serial "Pistol", którego twórcą i scenarzystą jest Craig Pearce (bliski współpracownik Baza Luhrmanna, współscenarzysta jego największych hitów, od "Moulin Rouge!" aż po "Elvisa", a także twórca serialu "Will", przedstawiającego rockową wersję Williama Szekspira), a reżyserem Danny Boyle ("Slumdog. Milioner z ulicy", a serialowo — "Trust"), jest wypakowany takimi banałami i najczęściej wiele za nimi nie stoi. A jednak ma momenty czy wręcz całe odcinki, kiedy trudno oderwać oczy od ekranu.
Pistol to serial o Sex Pistols od Danny'ego Boyle'a
Produkcja FX to tak spektakularna eksplozja rozbuchanej formy, że do pewnego stopnia wręcz trudno ją uczciwie ocenić. Jedni z nas z miejsca pokochają ten styl, inni go znienawidzą, wytkną wszystkie jego słabości i jeszcze dorzucą, w zasadzie słusznie, że serial jest raczej płytki, wypakowany fabularnymi skrótami i traktuje fakty trochę zbyt umownie — jak na produkcję biograficzną, którą przecież jest. Dodatkowym problemem może być fakt, że historia zespołu, który w latach 70. narobił niesamowitego zamieszania na brytyjskiej scenie muzycznej i szybko z niej znikł, jest opowiadana z perspektywy jednego z jego członków, czyli właśnie Steve'a Jonesa, opierając się na jego wspomnieniach "Lonely Boy: Tales from a Sex Pistol".
Opowieść przedstawiona w "Pistol" rozpoczyna się właśnie od niego. Spotykamy go jako dzieciaka, który kradnie sprzęt z koncertu Davida Bowiego i, z pomocą dość przypadkowo spotkanego Malcolma McLarena (Thomas Brodie-Sangster, "Gra o tron"), zakłada zespół. Chłopak z marginesu społecznego, który chce grać i właściwie nie za wiele go obchodzi poza tym, trafia do londyńskiego butiku zwanego w tamtym momencie SEX. Jego właścicielka, Vivienne Westwood (Talulah Riley, "Westworld"), razem z McLarenem i późniejszą ikoną punkowej mody, Jordan (Maisie Williams, "Gra o tron"), ma ambicje, by stać na czele rewolucji młodych i wkurzonych. Dokładnie takich jak szukający swojego miejsca w świecie Jones.
Serial odtwarza początki Sex Pistols, pokazując, jak do zespołu trafili kolejni jego członkowie, w tym jego frontman, prawdziwy enfant terrible John Lydon (Anson Boon, "Pokonani") i Sid Vicious (Louis Partridge, "Enola Holmes"). Bardzo dużo miejsca poświęcono Chrissie Hynde (Sydney Chandler, "SKAM Austin"), późniejszej liderce The Pretenders, i jej relacji z muzykami, a zwłaszcza Steve'em. Wątek z niej niedoszłym ślubem z jednym z nich — w zasadzie wszystko jedno którym — to jedna z najlepszych rzeczy w "Pistol". Jest w nim szaleństwo, spontan i czysta energia, a do tego tona emocji. A z tymi ostatnimi bywa w serialu bardzo, bardzo różnie.
Pistol — czysty show i świetne występy aktorskie
Pearce i Boyle zdecydowanie bardziej niż na zagłębianie się w poszczególne charaktery stawiają na czysty show. Serial wygląda obłędnie, począwszy od formatu obrazu, teledyskowego montażu i stylizowania się na lata 70., aż po szał odjechanych kostiumów i makijaży. A wszystko to jest doprawione muzyką z różnych półek i gatunków, na czele oczywiście z przeglądem the best of Sex Pistols i próbami pokazania, jak z ekipy rozgniewanych dzieciaków, w której wokalista nie umie śpiewać, a gitarzysta grać, powstał tak przełomowy, tak ikoniczny zespół.
"Pistol" zdecydowanie ma energię, styl i potrafi oszałamiać, przemieniając kontrolowany chaos ekranowy w wizualne cuda. To fenomenalnie zrealizowana rzecz, ale też zaskakująco poprawna, wręcz ugrzeczniona biografia grupy, którą przeklinał brytyjski establishment. Ot, twórcy odhaczają kolejne fakty z Wikipedii, czasem zahaczając o coś głębszego, ale rzadko faktycznie pociągając temat. Po sześciu odcinkach Jones i spółka pozostają więc raczej grupką performerów niż prawdziwymi ludźmi, bo serial nie wydaje się być zainteresowany wgryzaniem się w ich życiowe traumy. Niby jest wątek koszmarnego ojczyma Steve'a, niby można się uśmiechnąć, widząc, jak John dba o to, co mama pomyśli, ale to właściwie tyle.
Pomimo wyśmienitych występów aktorskich — w szczególności bym wyróżniła Ansona Boona i z drugiej strony Thomasa Brodie-Sangstera — postacie pozostają ledwie zarysowane. Maisie Williams ma mocne wejście w przezroczystym płaszczu, topless, ale nie topless, jednak Jordan w żadnym momencie nie staje się prawdziwą osobą, pozostaje genialnie przebraną enigmą. Jeśli komuś jest najbliżej do pełnoprawnej postaci, to chyba McLarenowi, niespełna trzydziestoletniemu menedżerowi, balansującemu gdzieś pomiędzy pozerem a prowokatorem. A do tego to świetny showman, wizjoner, cynik, niespełniony artysta, mistrz drugiego planu. Po krótkiej przygodzie z "Pistol" chętnie bym obejrzała serial tylko o nim.
Pistol — czy warto obejrzeć serial o Sex Pistols?
Nie potrafi — albo może nie chce — też "Pistol" wgryźć się mocniej w rewolucję, którą próbuje nam sprzedać. Znaczenie tego, co wyprawiali na scenie i poza nią członkowie Sex Pistols, zostaje sprowadzone do serii najważniejszych scen z ich historii, przedstawionych w teledyskowy sposób. I czasem działa to świetnie, jak np. w przypadku bardzo kontrowersyjnego występu na barce na Tamizie, a czasem znika w gąszczu innych, równie porywająco nakręconych, ale pustych scen. Są momenty, w których jest moc, są dobre one-linery ("Jest chemia w zespole, już się nienawidzą nawzajem" — to Malcolm na samiutkim początku), jest sporo pełnego uroku chaosu, a twórcy nie traktują nikogo ani niczego ze śmiertelną powagą.
"Pistol" to serial wibrujący energią, oszałamiający realizacją i od pewnego momentu — powiedziałabym, że od 3. odcinka — niesamowicie wciągający. Oglądając go, liźniecie trochę historii nonkonformistycznego zespołu, który nie tylko głośno krzyczał, ale też choćby nagrał utwór wspierający prawa kobiet. Koniec końców jednak trudno w nim poczuć prawdziwego ducha Sex Pistols i rewolucji, której byli kołem zamachowym. To raczej typowy popkulturowy cukierek, błyskotka, za którą aż tak wiele nie stoi. Nie ma tu wściekłości i brudu, nikt nie jest antychrystem, a i anarchiści jacyś dziwnie grzeczni. To czysty mainstream, komercha, rzecz do szybkiego obejrzenia i jeszcze szybszego zapomnienia. I co z tego? Jeśli lubicie styl Danny'ego Boyle'a i Baza Luhrmanna, nie odmawiajcie sobie i tej przyjemności.