"Arrow" (1×01): Kruzoe, Legolas i Batman
Daniel Nogal
12 października 2012, 18:28
A do tego Bear Grylls, Robin Hood i Conan Barbarzyńca. Połączcie ich w jednego supermegaherosa i – voilà! – przed wami Zielona Strzała, bohater nowego serialu stacji CW.
A do tego Bear Grylls, Robin Hood i Conan Barbarzyńca. Połączcie ich w jednego supermegaherosa i – voilà! – przed wami Zielona Strzała, bohater nowego serialu stacji CW.
Oliver Queen, w którego wciela się Stephen Amell, to młody playboy i miliarder z Gotham… Pardon! Ze Starling City. Nie mam pojęcia, skąd ta pomyłka… Ale wracając. Queen to młody playboy i miliarder, który po morskiej katastrofie trafia jako jedyny ocalały rozbitek na wyspę, gdzieś pomiędzy Chinami a Japonią. Spędza tam aż pięć lat, nim odnajdują go skośnoocy rybacy. Do domu wraca jako zupełnie inny człowiek.
Jak się okazuje, Queen nabył na wyspie nie tylko umiejętności surwiwalowe, godne Robinsona Kruzoe, a nawet Beara Gryllsa. Nauczył się też strzelać z łuku tak, że Legolas i Robin Hood niegodni są mu wiązać sznurówki. Do tego – zdobył najwyraźniej czarny pas w jujitsu, aikido i kilku innych sztukach walki, został mistrzem parkouru i nieuchwytnym hakerem. Aha, i przypakował tak, że wyglada jak Conan z Cymerii. OK, może taka uboższa wersja Conana, znaczy bardziej jak Jason Momoa niż Arnold, ale wciąż.
Odmieniony Queen, powróciwszy do Ameryki, zakłada superbohaterski strój, dzięki któremu nikt nie odgadnie jego tożsamości. Cóż, kaptur i zielony make-up wokół oczu czynią cuda – ale nie czepiajmy się, Supermenowi starczało przecież zdjęcie okularów i założenie czerwonych majtek na niebieskie legginsy. Queen przebiera się więc i z miejsca rusza do walki ze złem, które w Starling City uosabiają elity finansjery.
No dobra, ale do konkretów. A konkrety są takie, że dawno nie widziałem serialu tak mało oryginalnego, tak przewidywalnego, przerysowanego do granic absurdu. Ja rozumiem, że to miał być serialowy komiks, ale momentami wychodził pastisz. Dawno nie napatrzyłem się też na równie płaskie, nie dające się polubić postacie, wygłaszające tak drętwe i patetyczne (przoduje tu rzecz jasna główny bohater) teksty. Czułem się, jakby ktoś przeniósł mnie w lata 80., w czasy nieustraszonego Hasselhoffa i McGyvera.
Ale, ale – czy serial naprawdę nie ma żadnych atutów? Żeby oddać sprawiedliwość – ma. Po pierwsze, Stephan Amell niewątpliwie wygląda superbohatersko, może przypaść do gustu szczególnie damskiej widowni (klata, sześciopak). Po drugie, sceny akcji są naprawdę widowiskowe, połączenie parkouru i ninjitsu nieźle wypada przed kamerą. Po trzecie – i tu coś, co w dobie Hasselhoffa i McGyvera by nie przeszło – fajnie, że Arrow nie ma skrupułów, jeśli idzie o zastrzelenie kogoś czy skręcenie karku. Gdyby ciągle trafiał w nogi albo ogłuszał przeciwników, serial osiągnąłby już najwyższe szczyty śmieszność. Dalej, po czwarte… Hm… No więc… Nie, niestety, nie ma po czwarte. To tyle. Dla mnie – za mało.