"Droga do awansu" chce być jak "Emily w Paryżu" w świecie "Suits" — recenzja prawniczego serialu Netfliksa
Karolina Noga
28 sierpnia 2022, 15:03
"Droga do awansu" (Fot. Netflix)
"Droga do awansu" to nowy serial Netfliksa, w którym Arden Cho jako prawniczka azjatyckiego pochodzenia próbuje połączyć zawodowe i uczuciowe wyzwania. Czy warto oglądać?
"Droga do awansu" to nowy serial Netfliksa, w którym Arden Cho jako prawniczka azjatyckiego pochodzenia próbuje połączyć zawodowe i uczuciowe wyzwania. Czy warto oglądać?
Netflix od dłuższego czasu wypluwa z siebie mnóstwo seriali, które można zaliczyć do grona średniaków i przeciętniaków. Wiele produkcji potyka się o przemaglowane na dziesiątą stronę schematy, irytujących i płaskich bohaterów oraz tanie chwyty mające zaangażować widza. Od piątku na platformie można oglądać kolejną propozycję, która nieco wznosi się ponad resztę — z naciskiem na "nieco".
Droga do awansu — prawniczy romans Netfliksa
"Droga do awansu" to serial będący adaptacją książki Helen Wan. Poznajemy w nim Ingrid Yun (Arden Cho, "Teen Wolf") — Amerykankę koreańskiego pochodzenia, której największą ambicją jest zostanie partnerem w elitarnej kancelarii prawnej na Manhattanie. Na jej drodze stoi nie tylko cięta konkurencja i uprzedzenia, ale także zawirowania miłosne. Młoda kobieta znajdzie się w skomplikowanym trójkącie miłosnym z miłym i bogatym Nickiem (Rob Heaps, "Good Girls") oraz zabójczo przystojnym Jeffem Murphym (Dominic Sherwood, "Shadowhunters").
Czytając opis i oglądając zwiastun "Drogi do awansu", można pomyśleć, że produkcja okaże się lekkim, łatwym i przyjemnym połączeniem "Emily w Paryżu" i "Suits" — i faktycznie coś w tym jest. Zdecydowanie największa część fabuły skupia się wokół umowy, którą próbuje dopiąć Ingrid i tym samym zapewnić sobie pozycję partnera, a z drugiej strony mamy trójkąt miłosny i sceny rodem z taniej komedii romantycznej. Sam fakt, że jednym z kandydatów jest przystojny Brytyjczyk, może nasuwać skojarzenia z Alfiem z "Emily w Paryżu" — chociaż Dominicowi Sherwoodowi zdecydowanie brakuje charyzmy Luciena Laviscounta.
Od początku twórcy nie ukrywają inspiracji rom-comami z lat 2000. Mamy ambitną, główną bohaterkę, której towarzyszą przyjaciele — Tyler (Bradley Gibson, "Kung Fu"), który jest stereotypowym kolegą gejem, oraz ekscentryczna Rachel (Alexandra Turshen, "Ray Donovan"). Już w pierwszym odcinku widzom serwuje się montaż z mierzeniem sukienek, który prowadzi do "momentu Kopciuszka", a w życiu Ingrid pojawia się nie jeden, a dwóch przystojniaków. Pomimo że korzysta ze schematów, serial potrafi na początku zainteresować widza, obiecując komedię romantyczną na naprawdę dobrym poziomie. Niestety, na obietnicach się kończy.
"Droga do awansu" ma problem z tożsamością — widać, że twórczyni serialu Georgia Lee ("The Expanse") miała ambitne plany, ale po drodze coś się wysypało. Próby pokazania realnych problemów, jak uprzedzenia rasowe czy szowinizm, zostają przykryte przez otoczkę ładnych ubrań, kolacji biznesowych i miłosnych dylematów.
Droga do awansu to świetna Arden Cho
Zdecydowanie najjaśniejszym punktem serialu jest Arden Cho. Aktorka błyszczy na ekranie, tworząc złożoną bohaterkę, z którą można sympatyzować. Ingrid to postać zafiksowana na punkcie pracy, której życie prywatne — a zwłaszcza wszelkie romanse — schodzą na drugi plan. I trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, że jest jedyną kobietą wśród osób, które mają szansę zostać nowym partnerem w jej kancelarii. Sześć lat ciężkiej harówy, ale też walka o siebie stanowi ogromny atut bohaterki. To nie postać, która będzie się nad sobą użalać — Ingrid faktycznie jest silną babką, na którą jest kreowana, nie boi się walczyć o swoje, a przy tym jest po prostu nerdką, szczerze zainteresowaną swoją profesją.
Arden Cho wyciska ze swojej postaci, ile się da, co niestety trudno powiedzieć o Dominicu Sherwoodzie w roli Jeffa Murphy'ego. Chemia pomiędzy bohaterami nie jest nawet w połowie tak intensywna, jak próbuje się to wmówić widzom. Spojrzenia i przekomarzanie nie wystarczą, by uwiarygodnić płomienne uczucie, które ponoć gdzieś się tam tli. I chociaż Sherwoodowi trudno odmówić uroku i charyzmy, tak jako Jeff Murphy nie wykracza poza poziom "tajemniczego przystojniaka".
Po drugiej stronie trójkąta mamy z kolei Nicka, bogatego, miłego gościa, który traktuje Ingrid jak księżniczkę. Łatwo mu kibicować, ale jego postać jest dość płaska i można odnieść wrażenie, że często jego jedynym zadaniem jest po prostu uśmiechanie się i pocieszanie bohaterki, gdy coś idzie nie po jej myśli.
Droga do awansu — czy warto oglądać serial?
Trzeba przyznać, że pierwsze odcinki "Drogi do awansu" połyka się wręcz na raz. Mamy ciekawą bohaterkę, błyskotliwe dialogi, inteligentny humor, ale po drodze dzieje coś niedobrego. Akcja zostaje zbyt rozciągnięta, a zawirowania związane z zawodowymi zobowiązaniami Ingrid po prostu zaczynają nudzić. Gdy wszystko wydaje się układać, twórcy wyciągają kolejne problemy jak króliki z kapelusza, co staje się po prostu męczące. Pozostali bohaterowie, którzy początkowo mają potencjał, gdzieś w trakcie również zostają sprowadzeni do roli sidekicków.
Szkoda zwłaszcza przyjaciół Ingrid, Tylera i Rachel. Oboje dostają własne wątki, jednak często sprowadzane są jedynie jako wypychacze, by odcinki przekraczały czterdzieści minut. Szczególnie interesująco zapowiadała się relacja Rachel i nowego asystenta Ingrid, Justina (Roby Attal, "Nawiedzony dwór w Bly"). Pomiędzy tą dwójką można dostrzec niezłe napięcie i chemię, zdecydowanie większą niż ta, która podobno łączy postać Cho i Sherwooda.
"Droga do awansu" to przykład zmarnowanego potencjału, ale dla rewelacyjnej Arden Cho warto spróbować. Do serialu najlepiej podchodzić jednak bez większych oczekiwań, a jeśli przewinie się co nudniejsze momenty, to zaoszczędzi się czas przy zerowych stratach. Produkcja stoi na nieco wyższym poziomie niż przeciętne netfliksowe średniaczki, ale w pamięć na pewno nie zapadnie.