"Hell on Wheels" (2×09-10): A kolej dalej przed siebie
Agnieszka Jędrzejczyk
11 października 2012, 18:01
Po obejrzeniu dwugodzinnego finału "Hell on Wheels" zrobiło mi się przykro, że w połowie sezonu zaczęłam na ten serial narzekać. Nie dość, że ruszył wtedy z kopyta, to zakończył sezon we wspaniałym, wzruszającym i wstrząsającym stylu. Spoilery.
Po obejrzeniu dwugodzinnego finału "Hell on Wheels" zrobiło mi się przykro, że w połowie sezonu zaczęłam na ten serial narzekać. Nie dość, że ruszył wtedy z kopyta, to zakończył sezon we wspaniałym, wzruszającym i wstrząsającym stylu. Spoilery.
Wielu rzeczy spodziewałam się w tym finale – rozwiązania konfliktu z plemieniem Siuksów, rozrachunku z Durantami, podsumowania wątku Evy i Elama, podobnież jak Ruth i Seana, powrotu Szweda, i przede wszystkim tego, że Cullen Bohannon w końcu uwierzy, iż jest w tym znoju i brudzie odrobina sensu, odrobina wiary, że do czegoś to prowadzi i że może pozwolić sobie patrzeć w przyszłość.
Naprawdę, coś takiego musiało się w końcu stać, musiało w końcu zostać powiedziane, że całe to zatrute miasto nie istnieje tylko po to, by stoczyć się na samo dno tuż przed śmiercią w ogniach piekieł. Ale nie spodziewałam się, że ta prawda – ten cel, który nadaje temu wszystkiemu sens – uderzy we mnie w tak brutalny i szokujący sposób. Bo choć Lily Bell zginęła, świat toczy się nadal. Kolej nadal musi być zbudowana, postęp nadal musi zostać zaakceptowany, a człowiek musi znaleźć w tym wszystkim powód, by żyć dalej. Nie ma innego wyjścia.
Ta prawda wisiała w tych odcinkach od początku. Widok spalonego miasta od razu budował wizję katastrofy, ale dopiero zmęczona twarz patrzącego w pustkę Bohannona dawała obraz prawdziwej tragedii. Od początku więc możemy tylko śledzić drogę do nieszczęścia, którą "Blood Moon" i "Blood Moon Rising" rozwijają bardzo oszczędnie. Spokojna opowieść Bohannona doskonale pasuje do powolnego rozwoju wypadków, które nie zwiastują tak szokującego dla widzów finału. Tempo odcinka jest tak samo niespieszne jak zawsze – w pewnym momencie aż złapałam się na tym, że dramatyzm wydarzeń nie jest wystarczająco podkreślany. Niby Indianie planują zmasowany atak, następuje ewakuacja miasta, Bohannon prosi wojsko o posiłki – nawet Lily bez trudu unika śmierci na zlecenie Duranta – ale jakoś nie czuje się tego zagrożenia. I mogłabym czuć się oszukana takim tanim chwytem – wrażeniem nieśmiertelności bohaterów – gdyby nie fakt, że bohaterowie też takie wrażenie odnosili.
Praktycznie wszyscy skupieni byli tylko na sobie. Durantowie myśleli jedynie o tym, jak wydostać się ze swoich tarapatów, Lily już planowala przyszłość z Bohanonnem, Elama nie obchodziło wiele więcej poza Evą i ich dzieckiem, Sean obsesyjnie próbował zdobyć Ruth, pan Toole w ślepej desperacji odbiera sobie życie. I tylko jeden Bohannon stara się zwrócić uwagę na najważniejszy problem, odkładając wszystko inne na bok – ale nagrodą za jego poświęcenie jest śmierć ukochanej. Druga śmierć ukochanej z powodu bezsensownego, wywołanego przez ludzi konfliktu.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Lily straciła życie tylko dlatego, iż Szwed chciał zostawić na Bohannonie swój ostateczny ślad. Do ostatniej chwili liczyłam na to, że ktoś wpadnie do tego wagonu i powstrzyma tę potworną, bezsensowną śmierć. Nic takiego się nie stało, a ja nawet nie jestem pewna, czy bym rzeczywiście chciała to obejrzeć. Scena, w której Bohannon znajduje ciało ukochanej, uświadamia sobie, co się stało, a potem niesie je przez spalone miasto była przecież przypieczętowaniem motywu przewodniego całego serialu – że zdeprawowany świat nikogo nie oszczędza i na nikogo się nie ogląda, nawet, jeśli oznacza to śmierć najbliższych. Przykre, brutalne i mocne, ale prawdziwe.
Dokładnie taki był ten finał – przykry, brutalny, mocny, ale prawdziwy. Ostatnia scena wręcz otwarcie mówi, że świat idzie dalej – kolej dalej musi zostać zbudowana, a co zostaje Bohannonowi teraz, jak nie dalsza praca? Odebrana została mu nawet zemsta na własnych warunkach, wybrał więc jedyną drogę, która miała jeszcze jakiś sens.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że finał 2. sezonu idealnie sprawdziłby się jako zakończenie całego serialu. Ciężko jest mi wyobrazić, w jaki sposób można by załatać tą sytuację – historia musiałaby potoczyć się zupełnie nowym torem, z zupełnie nowymi bohaterami. Jedynym sensownym tematem przewodnim mogłaby być tylko zemsta na Szwedzie, którzy przecież wcale nie musiał się zabić. Dla mnie byłoby to jednak zbyt naciągane. Ta historia idealnie zamyka się właśnie w tym momencie, bo praktycznie w tym samym punkcie, co początek – z tą tylko różnicą, że tym razem Bohannon jest pogodzony ze stratą. Nowe, choć jeszcze tragiczniejsze doświadczenia ukształtowały z niego nowego człowieka, kończąc rozpoczęty cykl. Nie wyobrażam sobie lepszego podsumowania.
I choć dwa finałowe odcinki miały swoje słabe strony – momentami męczące tempo, dłużące się rozmowy, niepotrzebne śmierci, zbyt proste chwyty – muszę powiedzieć, że całościowo jak najbardziej się bronią. Takich finałów długo się nie zapomina, i nie dlatego, że decydują się na drastyczny krok, ale że pokazują go w wewnętrznie spójnym świetle. Choć całe "Hell on Wheels" miało swoje wzloty i upadki, w perspektywie widać, że dążył właśnie do takiego punktu.
A z innej strony, naprawdę warto zwrócić uwagę na wspaniałe zdjęcia i montaż. Ten serial nie jest westernem z zachcianki – jest westernem z krwi i kości. Sama końcowa scena przywołuje na myśl najbardziej westernową kliszę na świecie – bohatera odchodzącego w stronę zachodzącego słońca – ale w tak odwróconym kontekście, jak tylko się da. Byłam autentycznie zachwycona.
Nie wiem, czy oczekuję wieści o zamówieniu 3. sezonu – krążą plotki, że już go nie będzie, że tak to się właśnie miało skończyć. Jeśli tak, to ja winszuję twórcom udanego pożegnania z serialem. Finał bez wysiłku zrekompensował mi wszystkie wątpliwości, jakie miałam po drodze, i z całą pewnością zapamiętam "Hell on Wheels" na dłużej.