"Chigaco Fire" (1×01): To może wypalić
Andrzej Mandel
11 października 2012, 20:04
Materiały promocyjne "Chicago Fire", a szczególnie zdjęcia, zapowiadały, że będzie to serial dla miłośników pięknych, męskich klat. Otóż nie, nie jest. To serial dla tych, którzy lubią esprit de corps, twarde męskie (i nie tylko) przyjaźnie oraz solidną dawkę akcji. Niestety, będą musieli przeboleć problemy osobiste bohaterów i przebić się przez pierwsze 10 minut. Spoilery.
Materiały promocyjne "Chicago Fire", a szczególnie zdjęcia, zapowiadały, że będzie to serial dla miłośników pięknych, męskich klat. Otóż nie, nie jest. To serial dla tych, którzy lubią esprit de corps, twarde męskie (i nie tylko) przyjaźnie oraz solidną dawkę akcji. Niestety, będą musieli przeboleć problemy osobiste bohaterów i przebić się przez pierwsze 10 minut. Spoilery.
Na początek, żeby była jasność – owszem, lubię "Rookie Blue" (od czasu do czasu), podobało mi się "NYC 22", ale jakoś specjalnym miłośnikiem seriali ze zbiorowym bohaterem, pełnym męskich (i nie tylko) przyjaźni specjalnie nie jestem. Wolę bohaterów indywidualnych. "Chicago Fire" jednak ma w sobie coś, co przyciąga. I niekoniecznie są to ładne buzie ratowniczek medycznych (Latynoska jest naprawdę gorąca, ale blondynka też niczego sobie).
Po pierwsze, dostajemy pełnokrwiste sceny z strażackich akcji. Jest strach, jest ryzyko, jest adrenalina. Wszystko, czego potrzebujemy, plus brak wygładzania (chyba że języka). Nie wiem, czy tak wygląda dokładnie praca strażaków, ale pożary, jak sądzę, wyglądają właśnie tak. I samochody też raczej wybuchają w ten sposób, a nie wielkimi kulami ognia, do jakich przyzwyczaiło nas Hollywood.
Po drugie, dostajemy bohaterów z krwi i kości. To nie są superherosi. Mają wątpliwości, mają problemy, nie zawsze są zgodni i wcale nie są tacy piękni jak na zdjęciach promocyjnych (z wyjątkiem pań). Ich wzajemne relacje będą zapewne napędzać sporą część akcji, bo przecież nie samymi pożarami strażak żyje.
Po trzecie, zaglądamy w świat strażaków. To nie tylko pożary, ale i konieczność zabijania nudy na zmianie. Oglądamy więc, jak rozmawiają, jak jedzą, gadają i wygłupiają się. I rzucają wszystko, gdy jest alarm. Myślę, że praktycznie właśnie tak wygląda praca strażaka w większości remiz świata. Różnice zapewne są lokalne i nieistotne.
Wszystko to jest nieźle wyważone, dzięki czemu nie ma większych dłużyzn (z wyjątkiem tej na początku), a te, które są, pozwalają raczej złapać oddech przed kolejną akcją ratowniczą. Przy okazji, właśnie w tych momentach dowiadujemy się o problemach osobistych strażaków – jeden ma problemy w związku, inny z uzależnieniem od leków przeciwbólowych, jeszcze inny zdecydowanie zaczyna być zbyt stary, a kolejnemu właśnie zajęto dom. Będzie wiele wątków do rozwinięcia.
Dla mnie, poza paniami ratowniczkami, główną zaletą serialu jest Jesse Spencer (tak, ten sam, co grał Chase'a w serialu "Dr House" i nie, nie gra on strażaka uzależnionego od leków, choć byłby to naprawdę niezły dowcip). Gra Spencera jest oszczędna, ale naprawdę może się podobać. Ja to kupuję, przynajmniej w pilocie.
Jesse Spencer nie jest jedyną bardzo znaną twarzą w "Chicago Fire". Jego głównego antagonistę (i sądząc z różnych niedomówień – jeszcze niedawno przyjaciela) gra Taylor Kinney, którego można było oglądać w "Pamiętnikach wampirów" jako Masona Lockwooda. Niestety, wypada na razie słabiutko i bezbarwnie.
"Chicago Fire" może więc być czymś więcej niż serialem o jednym sezonie. Ma zadatki na serial, w którym będzie się działo. Aby to jednak osiągnąć, potrzebni są bohaterowie, do których można się przywiązać i to właśnie jest główny problem "Chicago Fire". Jedna indywidualność nie wystarczy.