"Ród smoka" to przemoc, seks i za mało ognia – recenzja prequela "Gry o tron" o konflikcie Targaryenów
Mateusz Piesowicz
21 sierpnia 2022, 19:47
"Ród smoka" (Fot. HBO)
Tęskniliście za "Grą o tron" i jej brudnymi politycznymi gierkami? Jeżeli tak, to "Ród smoka" was nie rozczaruje. Gorzej jeśli liczyliście, że nowy serial wniesie do uniwersum powiew świeżości.
Tęskniliście za "Grą o tron" i jej brudnymi politycznymi gierkami? Jeżeli tak, to "Ród smoka" was nie rozczaruje. Gorzej jeśli liczyliście, że nowy serial wniesie do uniwersum powiew świeżości.
Jak długo może wytrzymać telewizja bez cotygodniowych wizyt w Westeros? Według HBO trzy lata, trzy miesiące i trzy dni, bo dokładnie tyle minie od emisji ostatniego odcinka "Gry o tron" do premiery jego pierwszego (i z pewnością nie ostatniego) spin-offu. A właściwie to prequela, bo tym jest rozgrywający się niespełna 200 lat przed wydarzeniami serialu-matki "Ród smoka". Historia, jak sama jej nazwa wskazuje, skupiająca się na rodzinie Targaryenów i ich gadzich podopiecznych stanowiących klucz do spokojnego władania Siedmioma Królestwami.
Ród smoka, czyli w Westeros bez większych zmian
Tak przynajmniej było przez dziesięciolecia, ale przecież nie po to włączycie telewizory, żeby oglądać królestwo rozkwitające w pokoju i dobrobycie, prawda? No jasne że nie, dlatego gdy zaczynamy opowieść, czasy spokoju mają się właśnie ku końcowi. Wszystko za sprawą rządzącego od kilku lat króla Viserysa (Paddy Considine, "Dzień trzeci") – władcy jak na tutejsze standardy łagodnego i rozsądnego, co wbrew pozorom nie działa jednak na jego korzyść. Wręcz przeciwnie, co objawia się na różne sposoby, a najbardziej nas interesujący dotyczy sprawy najbardziej kontrowersyjnej, mianowicie królewskiej sukcesji.
O tym, że przekazanie władzy rzadko bywa łatwe i przyjemne, wiemy oczywiście i z "Gry o tron", i z historii (serialowych lub nie) bliższych naszej rzeczywistości. "Ród smoka" tylko to potwierdza, wrzucając nas w sam środek zawiłej fabuły, której centrum stanowi dobrze nam znane, piekielnie niewygodne i narażające siedzącego na coś gorszego niż odciski krzesło. Żelazny Tron, tutaj otoczony dodatkowo nadającymi mu jeszcze groźniejszego wyglądu ostrzami, jest obiektem zainteresowania wszystkich z prostego powodu – król nie ma męskiego potomka, czyli również oczywistego następcy. To natomiast rodzi z jednej strony okazje, z drugiej konflikty.
Tych w "Rodzie smoka" będzie całe mnóstwo już od pierwszego odcinka (cały sezon ma liczyć dziesięć, widziałem sześć z nich), a im dalej, tym ich liczba będzie wzrastać. Na pierwszym planie, oprócz króla, mamy przede wszystkim jego córkę Rhaenyrę (w młodszej wersji gra ją Milly Alcock, "Reckoning", w starszej Emma D'Arcy, "Poszukiwacze prawdy"), której podstawowy problem w kolejce do tronu stanowi płeć. A właściwie to jedyny problem, bo tak się składa, że w Westeros nie zwykło się usadzać kobiet na szczycie łańcucha pokarmowego, z czego zresztą przed laty skorzystał sam Viserys, zostając królem mimo słabszych praw od swej kuzynki Rhaenys (Eve Best, "Siostra Jackie").
Chichotem losu można więc nazwać sytuację, w jakiej się teraz znalazł. Postawić na córkę, której nie akceptuje większość królestwa, czy może skazać się na innego dziedzica, jak choćby młodszy brat króla, porywczy i zuchwały Daemon (Matt Smith, "The Crown")? Oj, trudne jest życie władcy, zwłaszcza że dookoła całe mnóstwo podpowiadaczy i "życzliwych", którzy tylko patrzą, jak wykroić dla siebie i swojego rodu największy kawałek tortu.
W gruncie rzeczy można więc powiedzieć, że w Westeros większość rzeczy pozostała po staremu. Nadal rządzą tam dworskie gierki i polityczne intrygi, a zmienili się co najwyżej ich główni rozgrywający, bo próżno na pierwszym planie w "Rodzie smoka" szukać rodzin, które będą mieć kluczowe znaczenie za paręset lat. Zamiast Starków (przewinęli się w tle) czy Lannisterów (bardziej obecni, ale ich znaczenie jest znikome), mamy tu zatem Velaryonów na czele z dumnym Wężem Morskim Lordem Corlysem (Steve Toussaint, "Bo to grzech") czy Hightowerów, z których wywodzi się królewski namiestnik Ser Otto (Rhys Ifans, "Stacja Berlin") i jego córka, bliska przyjaciółka księżniczki Rhaenyry Lady Alicent (Emily Carey, "Odwet", a później Olivia Cooke, "Kulawe konie"). A to dopiero początek długiej wyliczanki, bo drugo- i trzecioplanowych bohaterów jest tu jak zawsze od groma.
Ród smoka cierpi na brak wyrazistych postaci
Chciałbym jednak powiedzieć, że ilość przeszła w tym przypadku jakość. Niestety, prawdopodobnie największym problemem "Rodu smoka" jest to, że trzeba się naprawdę mocno postarać, by z tłumu tutejszych postaci wybrać choć kilka takich, którym chciałoby się poświęcić więcej uwagi. Na pewno księżniczka Rhaenyra, na pewno jej wuj i kto jeszcze? No właśnie, tu zaczynają się schody.
O ile mogę jeszcze zrozumieć, że król Viserys celowo nie jest chodzącą charyzmą (co zresztą znakomicie oddaje na ekranie Paddy Considine), to już w całym jego otoczeniu powinno się od takich osobowości roić. To wszak one napędzają fabułę, dolewając oliwy do scenariuszowego ognia, co w "Grze o tron" wychodziło zazwyczaj świetnie (Tyrion, Cersei, Arya… mam wymieniać dalej?). "Ród smoka" paradoksalnie ma problem z wykrzesaniem z siebie porządnego płomienia, o jego podtrzymywaniu nawet nie wspominając.
Choć więc nie można narzekać na gęstość serialowej akcji, a nawet jej tempo, które mimo teoretycznie znacznie mniejszej skali wydarzeń (większa część akcji rozgrywa się w murach Czerwonej Twierdzy w Królewskiej Przystani) jest wyraźnie szybsze niż w poprzedniku, produkcja autorstwa Ryana J. Condala ("Colony") i George'a R.R. Martina ma problem z przykuciem widza do ekranu. Pałacowe przepychanki mają oczywiście swój urok, zwłaszcza obficie podlane krwią, ale koniec końców opierać się muszą na ludziach, których losy nas zwyczajnie wciągną. Tymczasem tutaj utrudnia to nie tylko charakter (albo jego brak) poszczególnych postaci, ale też ciągłe przeskoki w czasie fundowane nam zwykle akurat wtedy, gdy zaczynamy się kimś nieco bardziej interesować.
Ród smoka — na brutalność nie można narzekać
Oczywiście nie jest to problem, który "Ród smoka" absolutnie dyskwalifikuje. Przeciwnie, czytelnie poprowadzona narracja ułatwia śledzenie fabuły i pozwala dość łatwo odnaleźć się choćby w licznych rodzinnych zawiłościach. Sęk w tym, że te z rzadka ożywają, częściej niż porywającą opowieścią będąc nieco nudnawą historyczną kroniką. Tak, tak, miała być dojrzała polityczna rozgrywka, to jest dojrzała polityczna rozgrywka. Ale czy to oznacza, że nie można mieć przy niej trochę funu wynikającego z czegoś innego niż smoki, seks i przemoc?
Żadnego z tych elementów w serialu HBO rzecz jasna nie brakuje – ba, jakby na potwierdzenie, że twórcy wiedzą, czego się od nich oczekuje, bardzo szybko możemy ujrzeć jednego z latających gadów w akcji, a potem sytuacja się jeszcze kilkukrotnie powtarza. I nie da się ukryć, że tego rodzaju sekwencje spełniają swoje zadanie, prezentując się naprawdę imponująco. Na tyle, że wręcz chciałoby się więcej scen ze smokami w rolach głównych, bo te na pierwszy rzut oka wyglądają znacznie bardziej interesująco od większości ludzkich bohaterów, również pod względem osobowości.
Rzeczywistość jest jednak, jaka jest i trzeba się pogodzić z tym, że zamiast cudownych bestii częściej będziemy tu oglądać przyziemne sprawy ich właścicieli koncentrujące się wokół ciągle podobnych kwestii. Kto kogo poprze, kto za kogo powinien wyjść, kto z kim się przespał, kto ma ile dzieci (które mnożą się tu w kosmicznym tempie) do wydania itp. Ogólnie nie jest to nic, czego już wcześniej byśmy nie widzieli w jakimkolwiek kostiumowym dramacie z tą różnicą, że tutaj romanse i knowania występują raczej jako seks i morderstwa. Oczywiście w odpowiednio dosłownym wydaniu, więc szykujcie się na to, że parę razy zechcecie odwrócić wzrok od ekranu. Nie, bynajmniej nie na widok kolejnej orgii.
Ród smoka topi potencjał w płytkich banałach
Zarówno do serialowej pornografii w wersji soft, jak i brutalności zdążyliśmy się już jednak dawno przyzwyczaić, więc trudno wyrabiać sobie na ich podstawie opinię na temat całości. Ta powinna wyłonić się raczej z mieszanki pełnokrwistych postaci, ich skrzących się od emocji konfliktów oraz intrygujących podstaw świata przedstawionego. "Ród smoka" w każdym z tym aspektów ma podstawy do budowania czegoś znaczącego, ale również w każdym z nich na tych podstawach poprzestaje, uparcie trzymając się dość oklepanych banałów.
Co z tego więc, że w Rhaenyrze i Daemonie tli się więcej życia niż w całej reszcie, skoro obydwoje toną w nazbyt prosto poprowadzonych (u niej) lub maksymalnie spłyconych (u niego) wątkach? Co z tego, że konflikty wybuchają tu dosłownie między wszystkimi, skoro większość jest utrzymywana w dość chłodnej temperaturze, nie mając czasu, żeby dojść do punktu wrzenia? Co z tego wreszcie, że Westeros może być odbiciem rzeczywistości w kwestii roli kobiet w patriarchalnym środowisku, skoro czyni się to, wygłaszając banalne tezy ("kołyska to nasze pole bitwy") albo wysługując się potworną brutalnością?
Serial HBO rozczarowuje przede wszystkim pod tym względem, że mając szansę na wzięcie z oryginału tego, co najlepsze, i doprawienie go własnymi zaletami, skupia się przede wszystkim na uniknięciu błędów poprzednika. Jasne, "Gra o tron" zrobiła ich wiele, wcale nie tylko w finałowym sezonie, ale miała przy tym odwagę wyjść poza schemat. "Ród smoka" trzyma się bardzo bezpiecznych ścieżek, z których nigdy z nich nie zbacza, lecz jest przy tym historią pozbawioną większej energii, o której przypływ czasem prosi się tu jak o podmuch smoczego ognia.