"Westworld" urządza krwawą jatkę podczas walki o piękny świat – recenzja finału 4. sezonu serialu HBO
Mateusz Piesowicz
16 sierpnia 2022, 18:14
"Westworld" (Fot. HBO)
Czy raj na ziemi jest możliwy? "Westworld" udziela przewrotnej odpowiedzi, kończąc sezon i być może serial odcinkiem pełnym rozstrzygnięć o ostatecznym charakterze. Uwaga na spoilery!
Czy raj na ziemi jest możliwy? "Westworld" udziela przewrotnej odpowiedzi, kończąc sezon i być może serial odcinkiem pełnym rozstrzygnięć o ostatecznym charakterze. Uwaga na spoilery!
Chociaż w 4. sezonie "Westworld" nadal mówił zagadkami i enigmatycznymi hasłami, mam wrażenie, że za nami być może najbardziej przystępna odsłona serialu z dotychczasowych. Finałowy odcinek jeszcze to odczucie potwierdził, doprowadzając do końca wszystkie najważniejsze wątki i wieńcząc historię w sposób, który może równie dobrze służyć za konkluzję całej serii (na ten moment nie ma jeszcze informacji o dalszych losach serialu). W takim razie, czy jest to konkluzja udana?
Westworld sezon 4 – brutalny koniec narracji
Odpowiedź może być dwojaka, tak samo, jak w różny sposób można spojrzeć na finałowe "Que Será, Será". Z jednej strony dostaliśmy historię prostą i brutalną. Napuszczeni na siebie nawzajem przez Mężczyznę w Czerni (Ed Harris) ludzie udowodnili, że są destrukcyjnym gatunkiem, niemal całkowicie kończąc swoją ziemską egzystencję. Niedobitki w osobie Frankie (Aurora Perrineau) i jej dziewczyny kupiły sobie jeszcze trochę czasu, ale ostateczny los ich gatunku i tak został już przesądzony. Selekcja się dokonała, nikt nie przetrwał. Nihilizm w czystej postaci. Albo jak wolicie, gra na poziomie eksperckim.
Porzucając jednak ostateczne myśli towarzyszące urządzanej na ekranie ludziom i hostom po równi krwawej łaźni, można w tym zakończeniu dostrzec coś jeszcze. Przyznaję wprawdzie, że momentami bywało to trudne – jak choćby wtedy, gdy twórcy udowadniali, że choreografia walk wręcz wychodzi im o wiele lepiej od strzelanin (aż szkoda, że Angela Sarafyan nie dostała więcej okazji, żeby zaprezentować zabójcze umiejętności Clementine) – jednak możliwe.
Tak, gdzieś tam pod tym ponurym obrazem świata rządzonego przez prostą zasadę przetrwania, uchowało się coś jeszcze i nie mam tu wcale na myśli Charlotte Hale (Tessa Thompson), która zmieniła front pod wpływem słów Bernarda (Jeffrey Wright). Jej motywacje są wszak dość słabe, opierając się bardziej na kunszcie aktorki niż przekonującym scenariuszu. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo koniec końców Hale, podobnie jak wcześniej Maeve (Thandiwe Newton) czy Bernard, posłużyli jedynie za fabularne dźwignie mające pchnąć akcję naprzód. W teorii to kłująca w oczy wada, w praktyce już zdążyłem się przyzwyczaić, że w "Westworld" takie skróty to raczej stały element fabularnego krajobrazu.
Westworld, czyli pusty świat z odrobiną nadziei
Pasujący do niego tym bardziej, że przecież cała ta finałowa rzeź urządzona została nie ku uciesze twórców i widzów (no dobra, może trochę), lecz na poparcie tezy o niszczycielskich pierwotnych instynktach obydwu dominujących w serialowym świecie gatunków. Ani ludzie, ani hosty nie są stworzeni do życia na Ziemi, bo jedni i drudzy prędzej czy później doprowadzą do zagłady. Bernard widział to w miliardach symulacji, prawdziwy William dostrzegł dawno temu, odkrywając atrakcje futurystycznego parku rozrywki, a jego mechaniczny odpowiednik ostatecznie przyspieszył realizację dzieła zniszczenia. Nie dało się tego uniknąć, rozumne życie musiało zniknąć z powierzchni planety, a wraz z nim wątki większości postaci.
Na tej mrocznej nucie serialowa opowieść się jednak nie zakończyła, wykorzystując pewien niewielki fabularny kruczek, który na koniec rozrósł się do miana kluczowej części całej historii. Oto bowiem poznaliśmy wreszcie prawdziwe znaczenie Christiny/Dolores (Evan Rachel Wood), jako… ostatniej nadziei ludzkości. A może "ludzkości". Trudno stwierdzić, w końcu mówimy o życiach zapisanych w postaci danych, ale właśnie – życiach. Ludzkich istnieniach, dla których bohaterka tworzyła scenariusze, zarazem pisząc też jeden dla samej siebie, mający jej pomóc dostrzec prawdę.
Teddy (James Marsden), Maya (Ariana DeBose, nadal nie mogę przeboleć, jak bardzo nie wykorzystano tu jej talentu), ludzie, których Christina spotykała na swojej drodze, pozostawione symbole labiryntu. Wszystko miało pomóc jej zrozumieć, że to nie fizyczność decyduje o realności, lecz towarzyszące jej myśli. Życie na Ziemi mogło ulec zniszczeniu, wypalając wszystko wokół jak ogień, ale to jeszcze nie oznacza, że całkowicie się skończyło. Ludzie i hosty będą żyli tyle, co ostatnia istota, która ich pamięta. A tak się składa, że tą istotą jest Dolores. Świadoma swojej roli i żywa. Istniejąca nie w fizycznym świecie, a w bezpiecznym Wirtualnym Edenie, gdzie rozgrywa się właśnie ostatnia, decydująca gra.
Westworld kończy się pętlą – ale czy na zawsze?
Gra, którą bardzo dobrze znacie, i od której wszystko się tu zaczęło, bo mowa rzecz jasna o świecie rodem z parku "Westworld". Zupełnie nowym, a jednak identycznym, tym razem wirtualnym Dzikim Zachodzie zaludnionym prawdopodobnie i przez hosty, i przez ludzi – wszystkich wyniesionych ponad ograniczenia fizycznych ciał, a nawet rzeczywistości jako takiej, jednak prawdziwych. Czy mogą koegzystować? A może znów wszystko zniszczą?
Zostawić nas z takimi pytaniami i takim zakończeniem byłoby według mnie nie tylko finałem bardzo do całości pasującym, ale i skrojonym pod "Westworld". Pewnie, wciąż można tę historię kontynuować, czy to w prawdziwym świecie, gdzie absolutnie ostateczny wydaje się koniec tylko Williama i Charlotte, czy w Wirtualnym Edenie, gdzie ograniczeń nie ma praktycznie żadnych. Ale właściwie po co?
Żeby zobaczyć, czy rozumne życie tym razem zdoła wyjść poza narzucone sobie pętle i scenariusze? Żeby sprawdzić, czy może się zmienić, czy jest skazane na bycie zawsze tylko i wyłącznie odzwierciedleniem istnienia swoich twórców? A może żeby dopisać zakończenia dla tych postaci, które zasłużyły na coś lepszego? To ostatnie wydaje mi się najsensowniejszym powodem, myśląc choćby o Maeve, która zdecydowanie powinna skończyć u boku córki w Wirtualnym Edenie, jednak czy uzasadnia powstanie kolejnego sezonu?
Trudno to w gruncie rzeczy jakkolwiek obronić, nawet z punktu widzenia chłodnej producenckiej logiki. W końcu "Westworld" to serialowy gigant, jeśli chodzi o koszty, który z pewnością nie generuje proporcjonalnego do nich zainteresowania. Finał 4. sezonu, nawet biorąc pod uwagę pozostawione przez niego niewielkie luki, wydaje się naprawdę dobrym, nieoczywistym i skrojonym do całości zakończeniem.
Takim, któremu owszem, można zarzucić pójście gdzieniegdzie na łatwiznę, ale i zapisującym się w pamięci paroma scenami (Charlotte Hale w mechanicznym ciele!), czy nawet oferującym pewien ładunek emocjonalny (jak zwykle za sprawą Aarona Paula, choć wątek Caleba został w drugiej połowie sezonu mocno spłycony). Ot, po prostu zgrabnie zamykającym historię, której o taki finisz wcale nie trzeba było podejrzewać. Przy całej sympatii, jaką mimo wszystkich jego wad do "Westworld" przez lata miałem, nie wiem, czy chciałbym jeszcze do tego świata wracać.