"Ich własna liga" pokazuje, że baseball nie jest dla dżentelmenów — recenzja serialu Amazon Prime Video
Mateusz Piesowicz
15 sierpnia 2022, 16:57
"Ich własna liga" (Fot. Amazon Prime Video)
Serialowa wersja filmu z lat 90. nieźle oddaje jego największe atuty, ale sprawy wyglądają nieco gorzej, gdy zaczyna dodawać coś od siebie. Czy nie lepiej więc było zostawić oryginał w spokoju?
Serialowa wersja filmu z lat 90. nieźle oddaje jego największe atuty, ale sprawy wyglądają nieco gorzej, gdy zaczyna dodawać coś od siebie. Czy nie lepiej więc było zostawić oryginał w spokoju?
Jeśli nie mieliście przyjemności obejrzeć filmu w reżyserii Penny Marshall, w którym główne role zagrali Tom Hanks (tuż przed największą eksplozją swojej popularności), Geena Davis i Madonna, to serdecznie go wam polecamy. Posiadając wszystkie wady i zalety kina rodem z lat 90., historia kobiecej drużyny baseballowej miała przede wszystkim duszę – w każdym kadrze czuć tam było, że oglądamy coś więcej, niż dobrze skrojony sportowy komediodramat. Serial bardzo stara się to poczucie skopiować, jednocześnie wzbogacając oryginał tym, co nie mogło wybrzmieć na ekranie 30 lat temu. Z różnym skutkiem.
Ich własna liga to kobiecy serial o baseballu
Chociaż nowa "Ich własna liga", której cały 1. sezon można już oglądać na Prime Video, opowiada oryginalną historię z zupełnie innymi bohaterkami od filmowych, fabularne podstawy są podobne. Mamy więc 1943 rok – panowie, w tym mąż Carson Shaw (w tej roli współtwórczyni serialu Abbi Jacobson z "Broad City") wyruszyli na wojnę, zostawiając nie tylko żony, ale też intratne rozrywki, jak choćby ligę baseballową. Od czego są jednak panie, gotowe zastąpić mężów także jeśli chodzi o sport?
W takich właśnie okolicznościach poznajemy wspomnianą Carson oraz grupę innych bohaterek, które pojawiają się na naborze do kobiecej ligi baseballowej i trafiają do drużyny Rockford Peaches. Carson, której mimo boiskowego talentu wyraźnie brakuje pewności siebie, nawiązuje szybko nić porozumienia z będącą jej przeciwieństwem, emanującą nie tylko zewnętrznym blaskiem Gretą (D'Arcy Carden, "Dobre Miejsce"), stopniowo odkrywając, że baseball to nie jedyne, co pociąga ją w życiu z dala od domu.
Podobnego odkrycia dokonują zresztą widzowie, bo "Ich własna liga" od razu daje do zrozumienia, że sport będzie tu w gruncie rzeczy na drugim albo i trzecim planie. O wiele ważniejsze są wyraziste bohaterki, których w ekipie Brzoskwiń nie brakuje. Jak choćby przyjaciółka Grety, nieco o nią zazdrosna Jo (Melanie Field, "Ty"), zdecydowana w dążeniu do celu, na pozór gruboskórna Lupe (Roberta Colindrez, "Kroniki Times Square"), twarda Jess (Kelly McCormack, "Katastrofa"), nerwowa Shirley (Kate Berlant, "Search Party"), czy nieznająca angielskiego młoda emigrantka z Kuby Esti (Priscilla Delgado). Serial stara się poświęcić każdej choć chwilę, a że ekipa to wyjątkowo barwna, efekty bywają nawet lepsze niż w przy okazji głównych bohaterek.
Ich własna liga – czym serial różni się od filmu?
Pisząc o nich w liczbie mnogiej, mam na myśli nie Carson i Gretę, lecz niejaką Max (Chanté Adams, "Roxanne Roxanne"), bardzo utalentowaną miotaczkę, która ze względu na kolor skóry nie miała jednak szans dostać się do drużyny. W tym miejscu serialowa "Ich własna liga" robi największe odstępstwo od oryginału, który problem rasizmu ledwie zaznaczył, nie wchodząc w niego głębiej. W produkcji autorstwa duetu Abbi Jacobson i Will Graham ("Mozart in the Jungle") jest dokładnie odwrotnie – zamiast pominąć wątek ciemnoskórej zawodniczki, uczyniono go drugą centralną osią historii, dzieląc narrację na dwie równoległe i z czasem się przecinające opowieści.
Podczas gdy w jednej z nich oglądamy, jak Brzoskwinie z Rockford pomiędzy kolejnymi prywatnymi problemami i przeszkodami rzucanymi przez konserwatywne społeczeństwo powoli stają się drużyną, druga przedstawia pełne wybojów życie młodej Max. Niemająca przed sobą lepszych perspektyw niż odziedziczenie salonu fryzjerskiego po matce (Saidah Arrika Ekulona, "Better Call Saul") i poślubienie lokalnego chłopaka dziewczyna nie chce pogodzić się z takim losem. Uparcie dążąc do spełnienia marzeń o grze w baseball, przy okazji odkrywa też samą siebie, nawiązując również (nieco na siłę) kontakt z Carson.
Efekt, choć niezły, jest również taki, że ma się wrażenie oglądania dwóch seriali obok siebie, które twórcy starają się pospinać zszywaczem. Obydwa mają swoje bardzo jasne punkty, przede wszystkim za sprawą wykonawczyń, także z drugiego planu, jak przyjaciółka Max Clance (Gbemisola Ikumelo, "Roadkill"), obydwa też bronią się pod względem fabularnym, opowiadając ważne i wciągające kobiece historie. Tylko czemu w ramach jednego serialu?
Ich własna liga cierpi przez fabularny podział
Na to pytanie twórcy nie potrafią dać jasnej odpowiedzi w żadnym z ośmiu niespełna godzinnych odcinków, przez co cierpią obydwie centralne fabuły. Pewnie, podział jest historycznie uzasadniony, można nawet argumentować, że w istotny sposób podkreśla on dziejową niesprawiedliwość. Patrząc jednak wyłącznie z widzowskiej perspektywy, trudno znaleźć dla niego uzasadnienie.
W historiach Carson i Max jest bowiem tyle podobieństw, że ich rozdzielanie wypada zwyczajnie sztucznie. Naciski ze strony białego patriarchalnego społeczeństwa, wątki LGBTQ+, czy poszukiwanie własnej tożsamości. Bywa, że powtarzamy niemal identyczne punkty programu, co ostatecznie pozbawia je przynajmniej części znaczenia, a to jest przecież w tego rodzaju fabułach kluczowe.
"Ich własna liga" na własne życzenie "rozmywa" zatem swoje liczne przesłania, co gorsza zapominając przy tym, że ma też do opowiedzenia sportową historię. Baseball, stanowiący tu punkt wyjścia i przewijający się przez cały sezon, zostaje ostatecznie zepchnięty do roli niemalże zapychacza, przez co widzowie nie mają szczególnej okazji ekscytować się rozgrywkami, a generowane przed kolejnymi meczami napięcie mogą odbierać jako sztuczne. Trudno nie wspominać tu filmu, który potrafił połączyć emocjonującą grę z osobistymi wątkami bohaterek, również za sprawą istotnej roli ich trenera (w filmie granego przez Toma Hanksa) i jego skomplikowanej relacji z zawodniczkami.
Serial w dużej mierze ten wątek pomija, wprowadzając co prawda do fabuły na chwilę niejakiego "Garłacza" Portera (Nick Offerman, "Pam & Tommy"), ale kompletnie go nie wykorzystując. Tego rodzaju podkreślanie, że "panie dadzą sobie radę same", bywa tu niestety momentami irytujące – najczęściej nie dlatego, że nieprawdziwe (choć scenariuszowa naiwność rzuca się czasem w oczy), ale pozbawione jakichkolwiek niuansów, które mogłyby uatrakcyjnić nazbyt czytelną historię.
Ich własna liga broni się swoimi bohaterkami
Łatwo przychodzi więc po tym wszystkim na myśl stwierdzenie, że "Ich własna liga" w dużym stopniu nie wykorzystuje własnego potencjału. Jest to po części prawda, ale z drugiej strony nie da się ukryć, że serialowa fabuła płynie dość gładko, zwłaszcza wtedy, gdy nadaje "ważnym sprawom" ludzką twarz. A raczej twarze, bo jak już wspominałem, tych serial ma całe mnóstwo i to one stanowią jego największą siłę.
Niekoniecznie nawet w osobach Carson i Max, które aktorsko wypadają dobrze, ale którym scenariusz rzuca na barki nieco za dużo ciężarów. Pozbawione ich bohaterki drugoplanowe mogą za to w pełni rozkwitnąć, jak Greta, w wykonaniu wspaniałej D'Arcy Carden będąca absolutnie najmocniejszym punktem całego serialu i władająca ekranem w każdej scenie, w której się pojawia.
Wracając natomiast do pytania postawionego na wstępie, sądzę, że należałoby do niego podejść trochę inaczej. Problemem serialowej "Ich własnej ligi" nie jest wszak to, że próbuje naśladować na swój sposób idealny oryginał. Przeciwnie, nawiązania do niego wplecione są w fabułę całkiem zmyślnie, pozwalając jego miłośnikom kilka razy w trakcie seansu szeroko się uśmiechnąć. Kłopot jest innego rodzaju, a polega na tym, że twórcy zbyt mocno skupiają się na "naprawianiu" filmowego przesłania, które takiego zabiegu bynajmniej nie potrzebuje – w przeciwieństwie do uzupełnienia.
Tematów, które film pominął, a które w serialu wybrzmiewają z całą mocą, jest bowiem dużo i każdy zasługuje na to, żeby pojawić się na ekranie. Robienie z nich punktów do odhaczenia w programie mało oryginalnego wykładu żadnemu jednak nie sprzyja, zwłaszcza że tuż obok funkcjonują świetnie mające się mniejsze, za to pełne życia historie. Oby to na nich skupiła się "Ich własna liga" w dalszej części serialu, która mam szczerą nadzieję, że powstanie. Za bardzo polubiłem te bohaterki i ich nie tylko boiskowe zagrywki, żeby zrezygnować z nich po paru błędach.