"Made in Jersey" (1×01-02): Zobaczyć i zapomnieć
Marta Wawrzyn
9 października 2012, 22:02
Bezbarwny świat pełen empatycznych prawników, nieciekawe sprawy, banalne dialogi. "Made in Jersey" to porażka na całej linii – i nawet urocza Janet Montgomery nie ma szans tego serialu uratować.
Bezbarwny świat pełen empatycznych prawników, nieciekawe sprawy, banalne dialogi. "Made in Jersey" to porażka na całej linii – i nawet urocza Janet Montgomery nie ma szans tego serialu uratować.
Martina Garretti (Janet Montgomery) jest młodą prawniczką z New Jersey, która niedawno skończyła szkołę i już dostała pracę w kancelarii na Manhattanie. Radzi sobie nieźle, pewnie dlatego, że nie da się jej nie zauważyć. Krzykliwie się ubiera, nie boi się odzywać wtedy, kiedy nie powinna, kojarzy fakty niczym damska wersja Sherlocka (albo "Legalna blondynka", pamiętacie?) i ma wsparcie w postaci dużej, hałaśliwej, do bólu stereotypowej rodziny. Klisza na kliszy i kliszą pogania? Owszem, ale Montgomery niewątpliwie jest jakaś – czasem urocza, czasem irytująca, zawsze przyciągająca wzrok. Można ją polubić, a poza tym dobrze się słucha jej akcentu (pamiętajmy, że JM w rzeczywistości jest Brytyjką). Na tej pani jednak zalety "Made in Jersey" się kończą.
Serial ten nie jest ani młodszą wersją "The Good Wife", ani żeńską wersją "Suits". Na tyle obu tych produkcji wypada fatalnie, nijako, jak serialowe nic. Sprawy są tak nudne i nieporywające, że miałam ochotę je przewijać. Nie ma kompletnie nic interesującego ani w zawodowych, ani w rodzinnych perypetiach Martiny. Trudno też zaangażować się w jej (czy któregokolwiek z nijakich bohaterów serialu) życie emocjonalnie.
Realia pracy w kancelarii na Manhattanie przedstawione zostały zbyt bajkowo i po prostu nieciekawie. Naprawdę, ci wszyscy prawnicy w drogich garniturach są tacy empatyczni i bezzębni? Nie ma tam porządnych damskich piranii, które na każdym kroku podgryzałyby Martinę? Za nami już dwa odcinki, a faceci z firmy nie próbowali jeszcze zaciągnąć głównej bohaterki do łóżka? I jeszcze ta dziwna relacja z szefem, mniej więcej tak realna, jak Kurt z Ohio i jego praca w Vogue.com w serialu "Glee". I własne biuro, a nie ciasny boks – która dwudziestokilkulatka z New Jersey albo skądkolwiek ma coś takiego na Manhattanie?
Bardzo mi też brakuje humoru, wynikającego ze zderzenia dwóch światów. Nie mówię, że od razu Martina musiałaby być nową Brzydulą, ale zabawne sytuacje na pewno by "Made in Jersey" nie zaszkodziły. Choć pewnie też by tej produkcji nie uratowały, to po prostu trzeba by napisać od nowa.
Nie wiem, po co właściwie poświęcam jeszcze temu serialowi czas, skoro oglądalność po 2. odcinku jest tak fatalna, że uratować "Made in Jersey" może tylko cud. Być może dlatego, że liczyłam na więcej. Lubię seriale prawnicze, uważam, że Kyle MacLachlan nigdy nie wypada źle (no chyba że gra kompletnie płaską postać, jak tutaj), wydawało mi się też, że Janet Montgomery może zdołać pociągnąć "Made in Jersey".
Cudów jednak nie ma, większość nowych seriali nie nadaje się kompletnie do niczego – i ten niewątpliwie do tego grona się zalicza. Szkoda zmarnowanego potencjału.