"Emily Owens, M.D." (1×01): Jak słodka kreskówka
Agnieszka Jędrzejczyk
10 października 2012, 19:24
Uwaga, "Emily Owens, M.D." to rzecz nie dla każdego. Osoby o słabej odporności na zawartość cukru we krwi bohaterów powinny omijać go szerokim łukiem, bo może to grozić krytyczną niestrawnością. Wszystkich pozostałych zapraszam do czytania. Spoilery.
Uwaga, "Emily Owens, M.D." to rzecz nie dla każdego. Osoby o słabej odporności na zawartość cukru we krwi bohaterów powinny omijać go szerokim łukiem, bo może to grozić krytyczną niestrawnością. Wszystkich pozostałych zapraszam do czytania. Spoilery.
Gdy ostrzeżenie mamy już za sobą, pora powiedzieć jasno: "Emily Owens, M.D." to serial niemal zupełnie oderwany od rzeczywistości, który ogląda się jak kreskówkę o zagubionej nastolatce w wiecznym pościgu za miłością. Tutaj nastolatką jest dorosła kobieta zaczynająca pierwszy rok stażu w wielkim szpitalu, w którym już na starcie jej życie zamienia się w życiowy koszmar z dzieciństwa.
Jeśli ktoś w tym miejscu ma jaszcze nadzieję na serial, który poruszać będzie temat wchodzenia w dorosłość i radzenia sobie z przeciwnościami losu (tak), jednocześnie zaprezentuje dramatyczne i nietuzinkowe przypadku medyczne (nie), a przy tym nie przekroczy granicy cukierkowej opowiastki o fajtłapowatej bohaterce o złotym sercu (tak i nie), to może się rozczarować. Pilot granicy jeszcze nie przekroczył, ale było mu bardzo bardzo blisko.
Gdyby przekroczył, stwierdzenie, że mi się podobał, przyszłoby mi znacznie ciężej. Na szczęście jest w nim kilka rzeczy, które w nim grają, z czego Mamie Gummer wyróżnia się daleko poza wszystko, co mnie w tym pilocie ujęło. Ale po kolei.
Emily Owens nie miała w liceum łatwego życia. Brak popularności i wrodzona nieśmiałość zamieniły jej szkolne życie w koszmar, z którym radziła sobie tylko w jeden sposób – świadomością, że pewnego dnia dorośnie i jej życie całkowicie się odmieni. Po latach rozpoczyna staż w jednym z największych szpitali w Stanach, Denver Memorial Hospital, i czuje, że jej życie dopiero się zaczyna. Wszystko byłoby ku temu na jak najlepszej drodze, gdyby nie Cassandra Kopelson – arcynemezis Emily z liceum, która znalazła się na dokładnie tym samym stażu z dokładnie tych samych powodów, co nasza bohaterka. W tym momencie dla Emily rozpoczyna się powtórka z dawnych czasów, bo pierwszy rok stażu to przecież zupełnie jak powrót do szkolnej ławki.
Na takim pomyśle – porównania szpitala do liceum – bazuje cały serial, co już na starcie powinno wyjaśniać, czym "Emily Owens" jest. Rywalizacja vs popularność, skrywana miłość vs nieśmiałość, ciepła osobowość vs bezkompromisowy charakter to tutaj podstawowe wątki. Sprawy medyczne sprowadzone są do tła fabularnego, a na pierwszym planie znajdują się oczywiście perypetie sercowo-obyczajowe głównej bohaterki.
Trzeba jednak przyznać, że są one wyjątkowo wdzięcznie przedstawione. Może to ja mam słabe serduszko do takich opowiastek – a raczej mam – albo za bardzo tęsknię za luźnym klimatem kreskówek i seriali z dzieciństwa, ale "Emily Owens" porusza we mnie iście nostalgiczną nutę. Łatwo przyszło mi polubienie głównej bohaterki, która jest po prostu ucieleśnieniem uroczego brzydkiego kaczątka, pragnącego tylko znaleźć swoje miejsce na świecie i podążać za głosem serca. Ujęła mnie od samiutkiego początku, nic nie poradzę.
Na to polubienie Emily największy wpływ miała oczywiście Mamie Gummer. Córka Meryl Streep po pierwsze jest przesympatyczna, po drugie naturalna, po trzecie utalentowana, po czwarte wydaje się wręcz, że bohaterką po prostu jest, bez żadnego grania. Od pierwszej do ostatniej sceny prowadzi ten odcinek z lekkością piórka, i nie da się zaprzeczyć, że przyćmiła wszystkich bez żadnego wysiłku. Jest najmocniejszą stroną tego pilota (przypuszczam, że serialu również), a z tak zagraną centralną postacią nie ma obaw, że odcinkom może zabraknąć pędu.
Obawy pojawiają się jednak z innej strony – wspomnianej cukierkowości. Niestety nie dość, że "Emily Owens" już na starcie jest serialem utrzymanym w bardzo luźnej konwencji, to na dodatek nie stara się dodać od siebie niczego oryginalnego. Nawarstwienie oklepanych klisz osiąga tu niemal punkt krytyczny. Począwszy od samej postaci głównej bohaterki, po jej rywalkę – która oczywiście skrywa przykrą przeszłość, bo jakże inaczej mogłaby być tak wredną babą – przez zadziorną koleżankę homoseksualistkę, niespełnioną miłość o cudownej szczęce (!), happy endingową znajomość z małą dziewczynką i wiele wiele innych (a na przestrzeni jednego odcinka jest tych elementów naprawdę wiele), serial zwyczajnie jedzie po banalnych i momentami mdłych schematach.
To jest problem – w dalszych tygodniach zobaczymy, jak duży – ale bez wątpienia zauważalny. Praktycznie nic tu nie jest zaskoczeniem, a zakończenie odcinka można przewidzieć po pięciu minutach, jeśli nie mniej. Coś będzie musiało się zmienić, i to najlepiej szybko, inaczej "Emily Owens" umrze z braku oryginalności.
Czy więc polecam? Polecam, ale z wymienionymi we wstępie zastrzeżeniami. Najprościej opisać "Emily Owens, M.D." jako połączenie "Scrubs" z "Hart of Dixie" – nie robi sobie tak wielkich jaj jak ten pierwszy, choć też miesza humor z dramatem, ani nie jest tak zgrabny jak ten drugi, choć również opowiada o lekarce i jej perypetiach, ale ma w sobie coś, słodką, tlącą się iskierkę. Do "Scrubs" zbliża go jeszcze głos bohaterki, która nie tylko relacjonuje wydarzenia z offu, ale również wypowiada w głowie swoje myśli. Poza tym polecam dla samej Mamie Gummer, która mnie po prostu zachwyciła.
Co do reszty, zobaczymy. Choć muszę powiedzieć, że do cotygodniowego oglądania trudów życia Emily Owens mogę się spokojnie przyzwyczaić.