"For All Mankind" wyprowadza serię emocjonalnych ciosów – recenzja finału 3. sezonu serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
13 sierpnia 2022, 16:32
"For All Mankind" (Fot. Apple TV+)
Można, a nawet należałoby na ten sezon "For All Mankind" ponarzekać, gdyby jego twórcy znów nie udowodnili, że na zakończeniach znają się, jak mało kto. Co przyszykowali tym razem? Spoilery!
Można, a nawet należałoby na ten sezon "For All Mankind" ponarzekać, gdyby jego twórcy znów nie udowodnili, że na zakończeniach znają się, jak mało kto. Co przyszykowali tym razem? Spoilery!
Euforia i tragedia. Promienne uśmiechy i łzy smutku. Chwile wytchnienia i momenty absolutnego szoku. Aby zmieścić to wszystko, finał 3. sezonu "For All Mankind" musiał rozrosnąć się ponad miarę, ale skłamałbym, pisząc, że którakolwiek z ponad 80 minut seansu mi się dłużyła. Nie byłoby też prawdą stwierdzenie, że byłem takim przebiegiem zdarzeń zdziwiony – w końcu mowa o serialu, którego twórcy pokazywali już wcześniej, że co jak co, ale kulminacje długich i mozolnie prowadzonych wątków wychodzą im znakomicie.
For All Mankind – tona emocji w finale 3. sezonu
O ile więc można było mieć wobec produkcji Apple TV+ w ostatnich tygodniach sporo zastrzeżeń, narzekając choćby na nierówny poziom poszczególnych historii, irytujące postaci (młodzi Stevensowie nie odziedziczyli za dużo po swoich rodzicach) i zaskakująco dużo scenariuszowej łopatologii, to na finał i tak czekałem z niecierpliwością. Wystarczyło przypomnieć sobie ten sprzed roku, a oczekiwanie na to, że jego następca zatrze wszelkie wcześniejsze złe wrażenia, zdecydowanie miało logiczne podstawy. I rzecz jasna się spełniło.
Co więcej, spełniło się na jednym, lecz na wielu frontach, bo "For All Mankind" po raz kolejny poprowadziło rozbudowaną narrację z gracją doświadczonej baletnicy, nie myląc kroku na żadnym z nich. Skupiając się więc na marsjańskich wydarzeniach, gdzie priorytetem stało się odesłanie Kelly (Cynthy Wu) na Phoenixa, żeby mogła bezpiecznie urodzić, śledziliśmy akcję z kilku perspektyw, zerkając przy okazji na boki. A tam przecież też się działo, począwszy od niejakiego Lee Jung-Gila (C.S. Lee, "Dexter") aka pierwszego człowieka na Marsie aka "pierożka", a skończywszy na naiwnym idealizmie Deva (Edi Gathegi) zderzającym się z rzeczywistością.
Czasu na nudę nie było więc ani chwili, zwłaszcza że fabułę przybrano w odpowiednią porcję dramaturgii, na każdym polu rzucając bohaterom kłody pod nogi, co zmuszało ich do szybkiej improwizacji. Problemy z ciążą Kelly? Wyślijmy ją na Phoenixa! Mało paliwa? Poleci sama, a reszta zostanie! To wciąż nie wystarczy? Dosłownie wystrzelmy ją w kosmos! Dodajcie do tego ziemskie problemy, choćby ze śledztwem przeciwko Margo (Wrenn Schmidt), a nagroda za cierpliwość wobec poprzednich odcinków będzie naprawdę okazała.
For All Mankind, czyli (nie)szczęśliwe zakończenia
Oczywiście można powiedzieć, że twórcy (reżyser Craig Zisk oraz scenarzyści Ben Nedivi i Matt Wolpert) nie dokonali niczego niezwykłego, po prostu spinając biegnące równoległe wątki w jedną całość. Za dużo mamy jednak przykładów seriali, które męczą widzów formułą "10-godzinnych filmów", żeby nie docenić coraz rzadszej sztuki wykorzystania zalet telewizyjnego formatu. "For All Mankind" jest wręcz na tym polu flagowym przykładem telewizyjnej produkcji w jej tradycyjnym rozumieniu, potrafiącej zrobić pożytek z odcinkowej formy i wiedzącej, jak utrzymać widzów na krawędzi fotela pozornie najprostszymi metodami.
"Stranger in a Strange Land" wszak tylko z takich korzystał, przykuwając naszą uwagę stale zmieniającymi się okolicznościami. Zaczęliśmy od szybkiej retrospekcji z pierwszego lądowania na Marsie i koreańskiego kosmonauty w roli samotnego rozbitka powoli tracącego nadzieję, że misja "ku czci narodu" nie skończy się dla niego samobójczą śmiercią, ale szybko okazało się, że ten nie będzie stanowił głównego punktu programu. Szybki przeskok do Szczęśliwej Doliny i już jesteśmy w domu, śledząc z wypiekami na twarzy historię łączącą w sobie wszystko, co "For All Mankind" ma najlepszego.
Gdy więc astronauci, kosmonauci, NASA, Sowieci i Helios próbowali wspólnymi siłami opracować plan pozwalający zwiększyć szanse pierwszego kosmicznego dziecka i jego matki na przeżycie, towarzyszył temu dobrze wyważony patos. Heroizm, poświęcenie, miłość, lojalność – bardzo łatwo z taką mieszanką przedobrzyć, sprawiając, że stanie się nie do zniesienia, ale tutaj każdy element zagrał perfekcyjnie.
Od załogi skazującej się na kolejne lata podziwiania efektownego, acz monotonnego marsjańskiego krajobrazu, aż po Eda (Joel Kinnaman) i jego wyjątkowo twarde awaryjne lądowanie, oglądało się ten popis współpracy i indywidualnego bohaterstwa z wypiekami na twarzy. Proste? Przesadne? Z efektami do przewidzenia? Tak, tak i tak. Ale co z tego? Wystrzelona jak z armaty Kelly trafiająca prosto w śluzę Phoenixa wywołała u mnie eksplozję pozytywnych emocji i to wystarczy za komentarz.
No ale skoro już przy eksplozjach jesteśmy, to wiadomo przecież było, że na tych dobrych nie mogło się skończyć. Innymi słowy, kogoś trzeba było uśmiercić, także dlatego, że w zamówionym już 4. sezonie przydałaby się w końcu jakaś większa obsadowa wymiana. O ile jednak łatwo było sobie wyobrazić dalsze przerzedzanie szeregów marsjańskiej ekipy, o tyle ziemskie rewolucje przewidzieć było już nieco trudniej. Jasne, Jimmy (David Chandler) i jego podejrzani znajomi to wątek, który musiał dokądś prowadzić, ale zakończenia go z takim rozmachem się jednak nie spodziewałem. Pożegnania Molly (Sonya Walger) chwilę po jej triumfalnym powrocie i Karen (Shantel VanSanten) zaraz po tym, jak wygrała walkę o przywództwo w Heliosie, również.
Finał For All Mankind i pytania o konsekwencje
Twórcy wyprowadzili zatem emocjonalny cios z zaskakującego kierunku, dobrze wiedząc, że oczekujemy go raczej lata świetlne od Ziemi. Czy to w związku z problemami Kelly, czy koreańskim pierożkiem, czy Dannym (Casey W. Johnson) przyznającym się do winy. Możliwości było sporo, potencjalnych ofiar też zostało jeszcze trochę, w tym większość takich, których utrata byłaby bardzo bolesna.
Ot, choćby broń Lee Jung-Gila mogła wystrzelić w kierunku Danielle (Krys Marshall), a Ed mógł (powinien?) rozerwać Danny'ego na strzępy gołymi rękami. Serię szczęśliwych zakończeń można więc uznać za dość zaskakującą, ale i satysfakcjonującą. Wielka kosmiczna rodzinka, która nawet czarne owce traktuje sprawiedliwie, zamiast wielkiej tragedii? Całkiem miła odmiana.
Przeniesienie tragicznego wymiaru opowieści na Ziemię było natomiast skuteczne o tyle, że zamazało kiepskie wrażenia, jakie tamtejsze wątki zrobiły poprzednio, nie dostając dość miejsca, żeby odpowiednio wybrzmieć. Tyczy się to rzecz jasna przede wszystkim Jimmy'ego, którego historia poszukiwania przynależności i wypełnienia pustki po rodzicach za sprawą kontaktów z miłośnikami teorii spiskowych nigdy nie była szczególnie przekonująca, i nie stała się taką po ujawnieniu ich morderczych zamiarów. Równie dobrze można to jednak powiedzieć o Aleidzie (Coral Peña) i Margo, u których zdecydowanie zabrakło większej konfrontacji – choć może jeszcze się takiej doczekamy, zważywszy że obydwie uniknęły śmierci pod gruzami JSC.
Wątek Margo można zresztą uznać za nawet najbardziej tragiczny ze wszystkich, bo akurat jego zakończenie w wyniku wybuchu bomby nie byłoby wcale takie najgorsze. A już z pewnością lepsze od rosyjskiej emigracji, na którą najwyraźniej udała się bohaterka na chwilę przed zamachem, nie wiadomo, czy z własnej woli, czy niekoniecznie, mijając się przy tym ze świeżo upieczonym amerykańskim obywatelem Siergiejem (Piotr Adamczyk). Powiedzieć, że była dyrektorka NASA zasłużyła sobie na coś lepszego, to nic nie powiedzieć. Zostaje tylko liczyć, że twórcy ostatecznie coś takiego dla niej przyszykują, dając choć chwilę zwykłego szczęścia.
Na to musimy jednak poczekać do kolejnego sezonu, w którym znów czeka nas przeskok w czasie, już do XXI wieku. Wtedy też dostaniemy odpowiedzi na więcej pytań, choćby o to, czy marsjańskiej ekipie udało się wrócić do domu (i czy wcześniej się nie pozabijali), czy Danny został wypuszczony ze swojej izolatki, kto szefuje NASA i czy Ellen (Jodi Balfour) straciła pozycję oraz znalazła spokój u boku ukochanej.
Dużo wątpliwości, dużo otwartych wątków i pewnie rok czekania na odpowiedzi. Jakiekolwiek by nie były, jestem pewien, że poznając je, znów będziemy zaskakiwani, a emocje będą szybować gdzieś w stratosferze (przynajmniej w finale). Tylko czy będziemy mogli wówczas bez cienia ironii powtórzyć za Radiohead, że wszystko jest na swoim miejscu?