"Morderca z Pembroke" dowodzi zgubnego wpływu telewizji — recenzja serialu dostępnego na HBO Max
Małgorzata Major
7 sierpnia 2022, 14:02
"Morderca z Pembroke" (Fot. ITV)
Macie już dość seriali opartych na prawdziwych zbrodniach? Jeśli tak, to zła wiadomość brzmi: ciągle powstają nowe i nic nie zapowiada końca produkcji z gatunku true crime. Oto jedna z nich.
Macie już dość seriali opartych na prawdziwych zbrodniach? Jeśli tak, to zła wiadomość brzmi: ciągle powstają nowe i nic nie zapowiada końca produkcji z gatunku true crime. Oto jedna z nich.
"Morderca z Pembroke" powstał dla stacji ITV, obecnie ten miniserial w Polsce udostępnia platforma HBO Max. Produkcja inspirowana jest książką "The Pembrokeshire Murders: Catching the Bullseye Killer" z 2013 roku autorstwa Steve'a Wilkinsa, czyli detektywa pracującego przy sprawie z dziennikarzem Jonathanem Hillem.
Morderca z Pembroke — o czym jest brytyjski serial?
Zaledwie trzyodcinkowy serial opowiada historię Johna W. Coopera (Keith Allen, "Marcella"), którego do więzienia wtrąciła, jak to bywa niejednokrotnie, pycha. Wydawało się, że cały czas ma przewagę nad śledczymi. Od lat nikt nie był w stanie udowodnić mu związku z trzema brutalnymi napaściami i morderstwami. Być może nigdy nie zostałby za nie skazany, gdyby nie to, że dawno temu zapragnął wystąpić w programie telewizyjnym "Bullseye". Rzecz dzieje się w Walii, w mieście Pembroke, dotyczy wydarzeń z lat 80., które policja ponownie bada w 2006 roku.
Sprawa Coopera była dość głośna w mediach dekadę temu, ale jeśli nie znacie szczegółów, to serial wszystko wam wyjaśni. Z kolei nawet znając sprawę, otrzymacie dokładne spojrzenie na proces gromadzenia dowodów, co bywa najtrudniejsze. Mamy więc ambitny zespół sześciu śledczych chcących dowieść winy Coopera, odsiadującego wyrok za kradzieże i rozboje, ale wiadomo, że to nie były jego największe zbrodnie. Jak mu to udowodnić? I tutaj wchodzi cała na biało genetyka i zawiłości badania DNA.
Morderca z Pembroke to kolejny serial true crime
Serial drobiazgowo opowiada o szukaniu dowodów niepodważalnych, jeśli chodzi o winę Coopera. Zajmuje się tym Steve Wilkins (Luke Evans, "Alienista", "Dziewięcioro nieznajomych"), nadinspektor z problemami w życiu rodzinnym, dla którego praca to oczywiście kwestia priorytetowa. Wielu już takich bohaterów poznaliśmy.
Trudno cokolwiek zarzucić "Mordercy z Pembroke". To solidna pozycja dla fanów true crime, chociaż trzeba przyznać, że mało dowiadujemy się o sprawcy. Jakie miał motywacje, skąd jego pewność bycia nieuchwytnym, jakim był człowiekiem przed dokonaniem zbrodni. Poznajemy żonę i syna, co pozwala nam się domyślić, że nie był ojcem i mężem dekady.
Serial skupia się na pracy śledczej, gromadzeniu dowodów, wspieraniu prokuratury i budowaniu sprawy sądowej. Powierzchownie poznajemy śledczych, o ofiarach nie wspominając. Myślę, że mój największy zarzut wobec produkcji takich jak "Morderca z Pembroke" jest taki, że ten serial nie zapadnie nam w pamięć.
Morderca z Pembroke i ekspozycja ego mordercy
Policjanci są przyzwoici, dobrze wykonują swoją pracę, morderca wydaje się być narcystyczny i zły do szpiku kości, a rodzina zastraszona i zniszczona przez jego ego. A mimo to znowu sprawca jest na pierwszym planie i jemu poświęcamy najwięcej uwagi. O ofiarach nie dowiadujemy się niczego. Jak wyglądało ich życie przed, a jak po. Istotną zmianą byłoby pokazanie życia ludzi, którzy doświadczyli czegoś traumatycznego i są gotowi opowiedzieć o wychodzeniu z traumy i budowaniu życia 2.0. Odnoszę wrażenie, że skupianie się na sprawcy prowadzi do dokarmiania ego i epatowania jego wyniosłością.
"Morderca z Pembroke" unika mówienia o motywacjach Coopera, a skoro już poświęca mu tyle uwagi, to wypadałoby się nad tą kwestią nieco dłużej pochylić. Nie wyjaśnia także kontekstu społecznego, w którym funkcjonował. Jaki był, co lubił, kto się z nim przyjaźnił itd. Obawiam się, że kolejne "przemielenie" głośnej sprawy kryminalnej w produkcji telewizyjnej znieczula widownię na znaczenie tego, co oglądamy.
Wiadomo, że ludzie od zawsze karmią się historiami opowiadającymi o krwawej zbrodni. Nie odkryły tego podcasty ani czasopismo "Detektyw". Prasa okresu międzywojnia również nie szczędziła szczegółów brutalnych zbrodni. Z lubością je relacjonowała. Obawiam się jednak, że nadprodukcja seriali inspirowanych prawdziwymi zbrodniami w ostatnich latach sprawiła, że ziewamy na widok kolejnego takiego tytułu. A przecież ktoś w tej sprawie stracił życie, ktoś odsiaduje wyrok dożywocia, ktoś jest synem mordercy.
Morderca z Pembroke — czy warto obejrzeć?
"Mordercę z Pembroke" można obejrzeć, ale niekoniecznie trzeba. I to nie dlatego, że serial jest nieudany. Jak najbardziej wpisuje się w prawidła gatunku i radzi sobie całkiem nieźle w budowaniu narracji o kolejnym zbrodniarzu. Nie wiem tylko, czy to nie jest niestety serial do konsumpcji i zapomnienia. Zabrakło bohatera albo bohaterki, którzy oprowadziliby nas po zakamarkach Pembroke, żebyśmy zrozumieli, co się tam wydarzyło.
O samym Stevie Wilkinsie nie wiemy zbyt wiele. Nieustępliwy śledczy walczący o powodzenie swojej misji. Widzieliśmy już to wiele razy w produkcjach ITV. Trudno nam się z nim identyfikować, bo nie mieliśmy okazji poznać go na tyle, żeby mu ufać. Podobnie jest z drugim planem. Trzy odcinki to niewiele czasu, żeby zagłębić się w szczegóły historii. A przecież sprawcę zgubiło samouwielbienie i chęć wystąpienia w telewizji. Dowiadujemy się o tym nieco mimochodem. Nie rozumiem, dlaczego w ten sposób zostały rozłożone akcenty w serialu. Sama opowiedziałabym tę historię zupełnie inaczej. Nie jest to najlepsza produkcja, jaką w tym roku obejrzycie, ale nie jest też najgorsza.