"Sandman" zostawia za sobą wrażenia trwałe jak ślady na piasku – recenzja komiksowego serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
5 sierpnia 2022, 09:01
"Sandman" (Fot. Netflix)
Jak połączyć sny z rzeczywistością? W serialowej adaptacji komiksu Neila Gaimana sięgnięto po mroczne fantasy przystosowane do oczekiwań współczesnego widza. Tylko czy to słuszna droga?
Jak połączyć sny z rzeczywistością? W serialowej adaptacji komiksu Neila Gaimana sięgnięto po mroczne fantasy przystosowane do oczekiwań współczesnego widza. Tylko czy to słuszna droga?
Witajcie w Śnieniu. Każdy zna i często odwiedza tę krainę, choć nigdy nie wiadomo, co nas czeka podczas kolejnej wizyty. Marzenie tak piękne, że chciałoby się, aby trwało wiecznie? A może koszmar, z którego będzie się chciało jak najszybciej otrząsnąć? Cokolwiek to jest, za jego kształt odpowiada zawsze Sen – jeden z Nieskończonych, czyli personifikujących elementy rzeczywistości istot, których działań ludzie są świadkami na co dzień, choć ich obecność dostrzegają tylko nieliczni. Co innego z nieobecnością, od której katastrofalnych nie tylko dla naszego świata skutków zaczyna się serialowy "Sandman".
Sandman – długo oczekiwana ekranizacja komiksu
Zanim jednak przejdziemy do historii Morfeusza (w którego wciela się oglądany niedawno w "Irmie Vep" Tom Sturridge), trzeba poświęcić kilka słów jej wyjątkowo wyboistej drodze na mały ekran. Ta zaczęła się ponad trzydzieści lat temu, niedługo po wydaniu pierwszego numeru komiksu autorstwa Neila Gaimana, który odchodząc od mainstreamowych opowieści o superbohaterach (wydawany najpierw pod szyldem DC Comics "Sandman" zapoczątkował skierowaną do dorosłych odbiorców markę Vertigo), stał się prawdziwym fenomenem wydawniczym.
Nic dziwnego, że błyskawicznie zainteresowało się nim Hollywood, co jednak nie przełożyło się na żadne wyraźne efekty. Projekt przez lata przechodził z rąk do rąk, powstawały kolejne, zwykle fatalne wersje scenariusza, a te lepsze umierały z powodu "różnic kreatywnych". Wszystko ciągnęło się aż do 2019 roku, gdy film zamienił się w serial, którego showrunnerem został Allan Heinberg (scenarzysta "Wonder Woman"), a producentami wykonawczymi Gaiman oraz David S. Goyer (znany m.in. z pracy przy Nolanowskiej trylogii o Batmanie). Ta trójka miała zapewnić, że netfliksowy "Sandman" odda sprawiedliwość oryginałowi, nie dokonując w nim drastycznych zmian i zachowując jego ducha, a przy tym dopasowując go do wymagań współczesnego masowego odbiorcy. Co z tego wyszło?
Sandman – o czym jest nowy serial Netfliksa?
Miłośników komiksu ucieszy z pewnością fakt, że twórcy dotrzymali słowa co do wierności materiałowi źródłowemu. 10-odcinkowy 1. sezon "Sandmana" jest ekranizacją dwóch pierwszych tomów komiksu ("Preludia i nokturny" oraz "Dom lalki"), dokonując w nich oczywiście pewnych zmian głównie w celach fabularnych, jednak zachowując najważniejsze punkty programu bez większych ingerencji. Uspokajam też tych z was, którzy oryginału nie znają – narracja jest przejrzysta i poprowadzona tak, żeby nikt się nie zgubił.
Zaczynamy w 1916 roku w Anglii, w posiadłości arystokraty Rodericka Burgessa (Charles Dance, "Gra o tron"), który w wyniku okultystycznego rytuału mającego na celu uwięzienie Śmierci, przypadkowo sprowadza na ziemię jej brata, władcę krainy marzeń sennych zwanego Morfeuszem. Nie o niego wprawdzie chodziło, ale mieć nieśmiertelną istotę zamkniętą w piwnicy to jednak nie byle co, w związku z czym Sen trafia do trwającej ponad sto lat niewoli, podczas której zarówno w jego królestwie, jak i w świecie jawy zachodzą olbrzymie zmiany. Oswobodzony po latach, bohater staje przed trudnym wyzwaniem, musząc odzyskać kontrolę nad nieposłusznymi Koszmarami oraz przywrócić porządek w rzeczywistości, co zaprowadzi go na ścieżkę pełną niebezpieczeństw i potężnych przeciwników.
A zmierzyć trzeba będzie się nie tylko z nimi, bo "Sandman" nie ogranicza się do prostej przygodowej formuły, uzupełniając fabułę o wewnętrzne rozterki Morfeusza, mającego okazję po raz pierwszy z tak z bliska przyjrzeć się i poznać ludzi. Z jednej strony mamy więc historię z gatunku fantasy, w której nie tylko czytelnicy komiksu dostrzegą mnóstwo znajomych motywów, z drugiej opowieść stawiającą na pierwszym planie swojego bohatera i zachodzące w nim zmiany. Połączenie równie sensowne, co trudne do realizacji i te trudy widać również po serialu.
Sandman, czyli kilka gatunków i niejedna historia
Tym, co przede wszystkim rzuca się w oczy podczas seansu "Sandmana", jest łatwość, z jaką twórcy potrafią przechodzić pomiędzy na pozór odległymi gatunkami i konwencjami. Historyczne fantasy. Krwawy horror. Współczesny dramat obyczajowy. Groteska. Surrealizm. Absurd. W ciągu niespełna ośmiu godzin zmian jest tak wiele, że przyzwyczajanie się do jednego rodzaju opowieści nie ma szczególnego sensu, bo i tak za chwilę trafimy gdzieś indziej. Plus tego podejścia stanowi to, że trudno się nudzić. Minusem jest to, że jeszcze trudniej dobrze się w tę historię wczuć.
Tym bardziej że również sama fabuła nie jest szczególnie koherentna, być może nawet w zbyt dużym stopniu stawiając na wierność oryginałowi. Efekt to wyraźny podział sezonu na kilka różnych historii odwzorowujących komiksowe rozdziały. Mamy prolog z uwięzieniem Morfeusza. Po niej następuje pierwsza połowa sezonu, gdy bohater szuka skradzionych mu atrybutów – worku z piaskiem, hełmu i rubinu. Z kolei druga połowa to już historia pościgu i konfrontacji z Koszmarami, które skorzystały na jego nieobecności i uciekły z krainy snu.
Oczywiście są między poszczególnymi historiami połączenia i nic tu nie funkcjonuje w całkowitym oderwaniu od reszty. Często miewałem jednak poczucie, że oglądam coś na kształt antologii, którą ktoś usilnie stara się wcisnąć w ramy spójnej historii, mimo że nie do końca widać ku temu podstawy. Może pomogłoby pozbycie się jednego czy drugiego wątku, ale odnoszę wrażenie, że podstawowy problem "Sandmana" leży jednak gdzieś indziej. Mianowicie w fakcie, że główny bohater okazuje się mniej intrygującą postacią, niż chcieliby go widzieć twórcy, przez co spoiwo między kolejnymi odcinkami nie jest tak trwałe, jak być powinno.
Czy Sandman ma problem z głównym bohaterem?
Taki przynajmniej wniosek nasuwa mi się po obejrzeniu całego sezonu, w którym nie było w gruncie rzeczy ani miejsca na to, żebyśmy Morfeusza lepiej poznali, ani zrozumieli jego powinności, ani nawet właściwie zinterpretowali jego podejście do ludzkości. Wszystko zostało tak naprawdę sprowadzone do krótkich i oczywistych wniosków, w większym stopniu wybrzmiewając tylko dwukrotnie. Raz podczas rozmowy bohatera ze Śmiercią (Kirby Howell-Baptiste, "Dobre Miejsce") i drugi w wątku jego relacji z niejakim Hobem Gadlingiem (Ferdinand Kingsley, "Wiktoria"). Obydwa w jednym odcinku, w pozostałych miejsca na "osobistą" historię Morfeusza już nie starczyło.
Nie twierdzę, że jej nie ma, czy że bohater to mało interesujący. Trudno jednak zaprzeczyć, że Sen często bywa najmniej porywającą częścią całej historii, niekiedy będąc spychanym na margines przez scenariusz, innym razem przez bardziej wyraziste postaci, jak choćby Lucyfer (w tej roli wspaniała Gwendoline Christie z "Gry o tron"), John Dee (David Thewlis, "Ogrodnicy") czy Koryntczyk (Boyd Holbrook, "Narcos"). Tom Sturridge natomiast, choć fizycznie bardzo pasuje do roli, nie potrafił mnie przekonać, że Morfeusz jest tu kimś więcej, niż tylko łącznikiem między kolejnymi odcinkami. Ba, nawet nazywanie go pełnowymiarową postacią wydaje się nieco naciągane.
Sandman – czy warto oglądać serial Netfliksa?
O dziwo jednak, nawet tak istotny fakt nie sprawia, że "Sandman" do niczego się nie nadaje. Przeciwnie, mamy do czynienia z solidnym fantasy w całkiem ładnej, choć niekiedy zbyt trącącej sztucznością oprawie. Serial Netfliksa wpisuje się tym samym w linię innych produkcji platformy, którym na pierwszy rzut oka trudno coś wielkiego zarzucić, bo problemy pojawiają się dopiero przy ich bardziej dogłębnych oględzinach.
Wówczas można już zauważyć, że pełna wydarzeń fabuła jest w gruncie rzeczy utkana na skrótach, że bohaterowie są zbudowani wokół jednej charakterystycznej cechy, że zamiast gęstego klimatu mamy tak naprawdę dużo efekciarstwa, że po seansie nie zostaje w głowie kompletnie nic. Jasne, "Sandman" nie jest w żadnej z tych kwestii wyjątkiem, bo podobne wady można wymieniać niemal przy każdej mainstreamowej produkcji. Bardziej kłuje w oczy raczej to, że trzeba tę ekranizację w ogóle do takich zaliczyć, co przy komiksie byłoby przecież nie do pomyślenia. Oryginalne, mroczne, dojrzałe, wciągające i wymagające dzieło nie zostało wprawdzie zrównane z ziemią, ale spłycone już jak najbardziej tak. Jeżeli wam to nie przeszkadza, a zakładam, że wielu widzom nie będzie przeszkadzać, to możecie czerpać z serialu sporo przyjemności.