"Once Upon a Time" (2×01): Odmieniony los
Agnieszka Jędrzejczyk
2 października 2012, 22:02
O premierze 2. sezonu "Once Upon a Time" chciałoby się rzec, że wreszcie jest tu magia. Aż tak dobrze jednak nie ma, ale są za to bardzo ciekawe perspektywy.
O premierze 2. sezonu "Once Upon a Time" chciałoby się rzec, że wreszcie jest tu magia. Aż tak dobrze jednak nie ma, ale są za to bardzo ciekawe perspektywy.
Nie ma co ukrywać, że "Once Upon a Time" to chyba moje największe serialowe guilty pleasure – oglądam, bo przyzwyczaiłam się do bohaterów i jestem ciekawa, co im się przydarzy, ale w duchu ich historie tak naprawdę mnie bawią. Pierwszy sezon był czasami straszliwą katorgą, piętrzącymi się niedorzecznościami i jedną wielką umownością – gdzie to ja musiałam się sama z sobą umawiać, że to wszystko kupuję, bo inaczej musiałabym się z serialem niezbyt grzecznie pożegnać. Ale wytrzymałam – krzywiąc się, przymykając oczy i machając ręką, wytrzymałam. I teraz trzeba powiedzieć, że drugi sezon otwiera się może nie zamaszyście, ale na pewno interesująco.
Otóż magia powróciła, klątwa została zdjęta, bohaterowie odzyskali pamięć i wszyscy cieszą się z ponownego spotkania – co akurat, choć ckliwe, było całkiem miłe. Wszystko skończyłoby się pięknie i szczęśliwie, gdyby nie Regina, którą należy uratować przed rozjuszonym i żądnym śmierci tłumem (lub tłumu przed Reginą, żeby nie zmiotła ich kiwnięciem palca). Emma, na specjalną prośbę Henry'ego, przekonuje bohaterów do darowania pani burmistrz życia, ale nie wie, że pan Gold po cichu planuje własną zemstę. W końcu Regina na 28 lat zamknęła jego ukochaną Bellę w psychiatryku. Jednak jak bardzo nie byłoby to abstrakcyjne – po tych wszystkich klątwach i nienawiściach – ratowanie Reginy jest dla Emmy idealnym rozproszeniem od przytłaczającej sytuacji rodzinnej. Mary Margaret – teraz Śnieżka – nie może się bowiem nacieszyć z odzyskania córki, ale dla córki nie jest to wcale takie proste.
Tymczasem w świecie magii z rocznego snu budzi się księżniczka Aurora. Philip, jej ukochany, oraz towarzysząca mu wojowniczka Mulan prowadzą ją do bezpiecznej kryjówki, ale po drodze zmuszeni się do zaakceptowania okropnej ofiary. Jednak do ważniejsze, dzięki nim dowiadujemy się, że magiczny świat przez ostatnie 28 lat wisiał nieruchomo w czasie. Co więcej, tylko fragment krainy z jakiś powodów uchował się od klątwy Złej Królowej. Gdy w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń lądują w nim Emma i Śnieżka, można się spodziewać, że czeka jego uzdrowienie. A przy okazji naprawienie nadwerężonych relacji na linii matka – córka.
W premierowym "Broken" nastąpiła więc niegłupia zamiana miejsc – Emma trafia do magicznego świata, przez co jej wiara w magię będzie musiała pogłębić się siłą rzeczy, a najgroźniejszym i najbardziej nieobliczalnym przeciwnikiem staje się pan Gold. Regina, pomimo odzyskania mocy, z pewnością nie przełknie nowego porządku w Storybrooke bez grymasu, ale coś mam wrażenie, że już bohaterom nie zaszkodzi. Nie, jeśli rzeczywiście będzie chciała udowodnić swoją miłość do Henry'ego. Tymczasem Gold już teraz pokazał, że miłość i szczerość wcale nie związują mu rąk, a to się dobrze nie może skończyć. Aż szkoda mi było biednej Belle, bo decyzja o zostaniu z nim złamie jej serce nie raz i nie dwa, jestem tego pewna.
Na osobną uwagę zasługuje też scena otwierająca, która pokazuje nam współczesny Nowy Jork (!) i przechadzającego się po nim eleganckiego mężczyznę. Tajemniczy nieznajomy otrzymuje pocztówkę ze Storybrooke – drogą jak na teraźniejszość niekonwencjonalną, bo przez białego gołębia – z napisem "Broken". Kim jest ten pan, jaki ma związek ze mieszkańcami miasteczka i kto mu to właściwie przysłał – tego "Once Upon a Time" nie wyjaśnia, ale na pewno wzbudza zainteresowanie. No i jak tu pasuje dr Whale? Dużo pytań, bardzo dobrze.
Zresztą była też druga ciekawa scena otwierająca – księcia pędzącego na koniu do swojej śpiącej księżniczki, by pocałunkiem przywrócić ją do życia. Wyglądało to na tyle znajomo, że aż się uśmiechnęłam.
A co do reszty, cóż, nie ma się co oszukiwać, "Once Upon a Time" to "Once Upon a Time", z bezwyrazową Jennifer Morrison, dziurami w scenariuszu, kiczowatymi efektami specjalnymi i okazjonalnym przebłyskiem geniuszu. W "Broken" najlepiej udały się cztery rzeczy: początek trudnej relacji pomiędzy Emmą a jej rodzicami, zmiana perspektywy, wątek zrujnowanego magicznego świata (ciekawe, czy będzie to lepsza postapokalipsa od "Revolution", choć nadziei oczywiście lepiej sobie nie robić), a także Sarah Bolger i Jamie Chung. Może to wynik mojej sympatii do obu pań, ale ich role wyraźnie jaśniały na tle stałej obsady (z wyjątkiem Ginnifer Goodwin, o Ginnifer Goodwin też nie dam powiedzieć złego słowa).
Ostatecznie więc podobało mi się. Nie za bardzo – nie można przesadzać – ale dostatecznie, by podtrzymać moje zaciekawienie. I przyznaję, jestem okropnie sceptyczna wobec ciągu dalszego, bo widziałam już przecież, na jak niski pułap "Once Upon a Time" może zejść. Ale niezły poziom "Broken" daje choć odrobinę nadziei, że 2. sezon wzniesie się nieco wyżej.