"Lista śmierci" to prawdopodobnie najgorszy występ w karierze Chrisa Pratta — recenzja serialu Amazon Prime
Nikodem Pankowiak
3 lipca 2022, 13:46
"Lista śmierci" (Fot. Amazon Prime Video)
"Lista śmierci" to serialowy blockbuster w gwiazdorskiej obsadzie z Chrisem Prattem na czele. Niestety jednak, nowy serial Amazona ma zbyt dużo wad, by można je było przykryć dużym budżetem.
"Lista śmierci" to serialowy blockbuster w gwiazdorskiej obsadzie z Chrisem Prattem na czele. Niestety jednak, nowy serial Amazona ma zbyt dużo wad, by można je było przykryć dużym budżetem.
"Lista śmierci" to kolejna już propozycja Amazon Prime Video dla prawdziwie męskich mężczyzn, celująca w dokładnie tego samego widza, co wcześniej "Jack Ryan" czy "Reacher". O ile jednak tamte dwa seriale – mimo swoich wad – zapewniały widzom sporo rozrywki i spokojnie mogły funkcjonować jako pleasure, które wcale nie jest takie guilty, o tyle "Lista śmierci" to trwająca osiem przystanków (odcinków) droga krzyżowa dla widza.
Lista śmierci – o czym jest serial Amazona?
"Lista śmierci" to stworzony przez Davida DiGilio ("Strange Angel") serial na podstawie książki Jacka Carra. To historia Jamesa Reece'a (Chris Pratt, "Strażnicy galaktyki"), komandosa Navy SEALs, którego niemalże cały pluton ginie w zasadzce podczas tajnej misji, której celem był syryjski zbrodniarz wojenny. Po powrocie do domu, w którym czekają na niego żona (Riley Keough, "Dziewczyna z doświadczeniem") i córka, targany wspomnieniami Reece zaczyna mieć problemy swoimi wspomnieniami i ustaleniem, co tak naprawdę wydarzyło się podczas feralnej misji.
Szybko okazuje się – to dobry moment na udawane zaskoczenie — że prawda o wydarzeniach w Syrii może być zupełnie inna, a próbujący ją odkryć Reece ściąga zagrożenie nie tylko na siebie, ale również na swoich najbliższych. W dojściu do tego, dlaczego zginęli jego koledzy, Reece'owi pomagają dziennikarka Katie Buranek (Constance Wu, "Przepis na amerykański sen"), która szybko zorientuje się, że wpadła na trop dużego spisku oraz Ben, przyjaciel dobrze znający się na walce i broni (Taylor Kitsch, "Detektyw"). Obsada serialu może robić wrażenie, ale zadbano tutaj, by nikt nie miał wątpliwości, kto jest największą gwiazdą "Listy śmierci".
Chris Pratt to bez wątpienia jedna z najbardziej zaskakujących karier w Hollywood w ostatnich latach. Wystarczyło, że ten zabawny misiek z "Parks and Recreation" dostał rolę w marvelowskich "Strażnikach galaktyki", gdzie pokazał poprawiane komputerowo mięśnie brzucha i już posypały się kolejne propozycje na udział w filmach, które zbyt ambitne nie są, ale za to gwarantują zwykle świetne wyniki w box office. A to – nie sukces artystyczny – jest dla większości producentów najważniejsze.
Lista śmierci – czy to najgorsza rola Chrisa Pratta?
Droga od niszowej komedii NBC na szczyty popularności była zatem wyjątkowo krótka. I gdy dzisiaj Pratt powrócił po latach do telewizji w "Liście śmierci" – robi to już w blasku chwały otaczającym prawdziwe gwiazdy. Mimo wszystko wydaje się jednak, że 1,4 mln dolarów za odcinek, które ma tutaj otrzymywać, jest zdecydowaną przesadą. Stosunek jakości serialu do pensji jego największej gwiazdy jest tutaj jeszcze bardziej nieproporcjonalny niż w "Dwóch i pół" za czasów najwyższych zarobków Charliego Sheena. Zdecydowanie nie są to dobrze wydane pieniądze.
Pratt zarabia jednak dokładnie tyle, ile ktoś chce mu zapłacić, więc może niezbyt eleganckie jest zaglądanie mu do portfela. Problem w tym, że gwiazda "Listy śmierci" nie daje występu, który choć w części uzasadniałby tak wysoką gażę. Powiedzmy to wprost – Chris Pratt w tym serialu jest fatalny. Fatalny. Po prostu. Jego bohater – kolejny typowy dla kina akcji twardziel z traumą – nie ma za grosz charyzmy, nie ma uroku, nie ma w sobie nic, co pozwoliłoby widzom na zbudowanie jakiejkolwiek więzi z nim i nawiązanie nici sympatii.
Aktor daje występ poniżej jakiejkolwiek krytyki – oczywiście ratuje się w scenach akcji, ale gdy tylko musi zagrać cokolwiek więcej, nadać swojemu bohaterowi nieco głębi i uzewnętrznić jego ból, wtedy jest już naprawdę źle. Widać wyraźnie, że Pratt cierpi wcielając się w swoją postać, a my cierpimy razem z nim. Wygląda na to, że wszystko, co nie jest komedią lub wymaga czegoś więcej niż rozkładania ramion, by uspokoić grasujące po świecie dinozaury, sprawia mu spore problemy. Tym samym występ w "Liście śmierci" może być jego najgorszym w karierze.
Lista śmierci — nie, nie warto oglądać tego serialu
Dość już jednak pastwienia się nad biednym Christem Prattem, bo trzeba mu oddać, że swoim występem dostosował się po prostu do poziomu całego serialu. Jak na produkcję wysokobudżetową – a taką "Lista śmierci" z pewnością jest – strona techniczna wypada wyjątkowo kiepsko. "Dlaczego to wszystko musi być takie ciemne?" – to jedna z pierwszych myśli, jakie nasuwają się podczas oglądania serialu Amazona. Czyżby przez wyjątkowo wysoką pensję Pratta zabrakło już pieniędzy na dobre oświetlenie? Naprawdę, oglądanie tego serialu latem, w dziennym świetle, może być prawdziwą udręką, jeśli nie macie dobrych zasłon.
Wszystkie wady bledną jednak przy tym, jak źle poprowadzona jest tutaj fabuła. Całą narrację, już od pierwszych minut, cechuje chaos, co jest trudne do zrozumienia, bo twórcy na swoją historię poświęcili aż osiem godzinnych odcinków, choć materiału jest tutaj co najwyżej na wypełnienie połowy z nich. Jakim cudem zatem i tak nie udało się dobrze wyeksponować, kto jest kim i o co właściwie toczy się stawka? Naprawdę nie jestem w stanie tego zrozumieć.
"Lista śmierci" jest serialem ponurym i niezwykle poważnym, o czym nie daje nam zapomnieć nawet jego czołówka. Mam wrażenie, że to produkcja, która chciałaby być czymś więcej, ale ostatecznie ginie pod ciężarem słabej fabuły i fatalnego występu swojej największej gwiazdy. Łopatologia i tani symbolizm mieszają się tutaj z przesadnym komplikowaniem prostej w gruncie rzeczy historii. Wyszła z tego mieszanka niestrawna nawet dla tych widzów, którzy podczas oglądania stawiają dobrą zabawę na pierwszym miejscu. Jeśli ktoś zastanawiał się, dlaczego "Lista śmierci" nie doczekała się takiej promocji jak chociażby "Reacher", zrozumie to już po obejrzeniu jednego odcinka. Tu naprawdę nie się czym chwalić, należy raczej spalić się ze wstydu.