"Stranger Things" w sezonie 4B to rozrywka totalna i bomba emocjonalna — recenzja finałowych odcinków
Marta Wawrzyn
2 lipca 2022, 15:48
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
Przeładowany atrakcjami 4. sezon "Stranger Things" zakończył się i nawet jeśli nie wszystko mi się podobało, nie mam wątpliwości, że to wielki sukces dla Netfliksa. Recenzja z pełnymi spoilerami!
Przeładowany atrakcjami 4. sezon "Stranger Things" zakończył się i nawet jeśli nie wszystko mi się podobało, nie mam wątpliwości, że to wielki sukces dla Netfliksa. Recenzja z pełnymi spoilerami!
4. sezon "Stranger Things" to szaleństwo z cyklu "kto bogatemu zabroni?". Netflix przekroczył granice telewizji pod każdym względem, serwując najdroższe i najdłuższe odcinki w historii, w przeciwieństwie choćby do bitwy o Winterfell, nie tylko wypakowane po brzegi efektami specjalnymi, ale też świetnie zrealizowane i nieźle napisane. Nawet jeśli ten sezon trochę zbyt często pękał w szwach od atrakcji (i wszystkiego innego), patrząc na całość — w tym szum wokół serialu i oglądalność — trudno odmówić Netfliksowi, że jest to sukces. Sukces bardzo mu teraz potrzebny.
Stranger Things sezon 4 — filmowe ostatnie odcinki
I choć po seansie trwających łącznie blisko cztery godziny finałowych odcinków wciąż mogłabym powtórzyć większość zarzutów z recenzji pierwszej części 4. sezonu, na czele z tym, że bez żelaznego tyłka i cierpliwości, za którą pewnie czeka nas nagroda w jakimś Dobrym Miejscu, trudno to przetrwać, to na brak emocji tym razem nie sposób narzekać. Nawet jeśli bracia Dufferowie nieco odważniej mogliby dokonywać cięć — dotyczy to w zasadzie wszystkich wątków poza Hawkins — to jednego nie da się im odmówić. Rzeczywiście, dokładnie tak jak zapowiadali, połączyli akcję z emocjami w idealnych proporcjach. I zrobili to naprawdę zgrabnie, każąc bohaterom prowadzić ważne rozmowy dosłownie wszędzie i w każdej sytuacji, także podczas walki na śmierć i życie po Drugiej Stronie.
Jeszcze bardziej niż w przypadku poprzedniej części rzucała się w oczy filmowa realizacja 4. sezonu "Stranger Things". Długie sekwencje z Vecną (Jamie Campbell Bower) robiły wrażenie i swoim rozmachem, i tym, jak zadbano o szczegóły. Od imponującej charakteryzacji aktora, poprzez scenografię, oświetlenie, aż po CGI — sceny z Vecną wyglądają po prostu świetnie. A przy tym nie są to pieniądze wydane wyłącznie na efekciarstwo, bo rozgrywająca się walka o Hawkins przemawia do widza na wielu poziomach, w tym najprostszym: ściskamy kciuki, żeby nasi znajomi przetrwali. A stawki stały się dużo, dużo wyższe i jest wrażenie, że rzeczywiście zbliżamy się już do rozwiązania tajemnicy zła czyhającego po Drugiej Stronie.
Ale Dufferowie zrobili jeszcze jedną rzecz dobrze, jeśli chodzi o sceny akcji w końcówce sezonu, mianowicie oprócz rozmachu i emocji związanych z realnym zagrożeniem życia ulubionych bohaterów jest w tym sporo humoru. W każdej lokalizacji, szykując się na starcie z najgroźniejszym z potworów, bohaterowie przemieniają się w prawdziwych MacGyverów i wykorzystują wszystko, co mają pod ręką — od arsenału, jaki nieletnie dzieciaki mogą nabyć w bardzo amerykańskim sklepie o nazwie War Zone, poprzez zaplecze pizzerii, aż po miotacze ognia w ZSRR. Takie kozackie, zawadiackie "Stranger Things" jest najlepszym hołdem dla lat 80.
Stranger Things sezon 4 — jak wypadł coming out
Przechodząc już do spoilerowej części, jedno muszę oddać Dufferom: emocji tym razem naprawdę nie brakowało. Finałowe odcinki 4. sezonu "Stranger Things" to w tym samym stopniu rozrywka totalna, co bomba emocjonalna. Choć trochę płasko wypadają dwa kluczowe momenty z odcinka "Papa", czyli rozmowa Willa (Noah Schnapp) z Mikiem (Finn Wolfhard) oraz pożegnanie Jedenastki (Millie Bobby Brown) z doktorem Brennerem (Matthew Modine). W tym drugim przypadku postawiono na oczywistości — "tata" wygłasza pusto brzmiące frazesy, że chciał dobrze, ale nie wyszło, Jedenastka niekoniecznie chce tego słuchać i mimo że sceny dziejące się na pustyni w Newadzie są niemiłosiernie długie, głębi jest w nich jak na lekarstwo, a o postaci Brennera nie można powiedzieć, żeby znalazła na koniec odkupienie.
"Coming out" Willa, co do którego możemy się spierać, czy faktycznie nim był, jest przede wszystkim źle zagrany. Samo wyznanie jest o tyle mądrze napisane, że wydaje się, iż właśnie tyle mógłby powiedzieć taki dzieciak jak Will, czując to, co czuje, w roku 1986. Niestety, Noah Schnapp wypada strasznie drętwo, sugerując swojemu przyjacielowi, że jest dla niego kimś więcej — a przy tym udzielając porad dotyczących związku z Jedenastką. Monolog brzmi bardziej jak wygłoszony niż wypowiedziany i koniec końców większe wrażenie niż sama interakcja Willa i Mike'a robi to, że Jonathan (Charlie Heaton) orientuje się w sytuacji, a potem zapewnia brata, że zawsze będzie go kochać. To jednak nie powinna być scena, którą aktorsko ratuje Charlie Heaton. Mimo wszystko świetnie, że była i że twórcy napisali ją z taką wrażliwością, a reakcja Jonathana była tak wspaniała. Akceptacja czy wręcz celebracja wszystkiego, co odstaje od "normy", jest podstawą "Stranger Things".
Stranger Things sezon 4 — cios w serce w finale
Finał to rzeczywiście "cios prosto w serce", jak zapowiadali Dufferowie. I to cios podwójny. Że nie padnie na Steve'a (Joe Keery), można było się domyślić, zwłaszcza kiedy Netflix zaczął podgrzewać atmosferę przed premierą. Śmierci Jonathana nikt już chyba nie chciał po jego scenie z Willem, ale nie da się ukryć, że w tym momencie warto by ukatrupić ich trójkąt miłosny z Nancy (Natalia Dyer) — tym czy innym sposobem. Już nawet aktorka sugerowała, że najlepiej dla Nance, żeby była sama, a Dufferowie uparli się zanudzać nas jej romansami w nieskończoność.
Nie jest dla mnie zaskoczeniem, że Eddie (Joseph Quinn) okazał się tym, komu przypadła w udziale bohaterska śmierć po Drugiej Stronie. I tak, uważam, że to było bardzo mocne uderzenie. Joseph Quinn błyskawicznie podbił serca widzów, a jego rola sympatycznego metalowca, który nigdy już nie skończy liceum, zostanie zapamiętana i pewnie otworzy mu drogę do kariery w USA. Jestem pod wrażeniem zarówno jego gitarowego występu po Drugiej Stronie (oraz tego, że fani prawidłowo odgadli grany przez niego utwór), jak i zawadiackiej sceny śmierci. Nie mogę powiedzieć, że to mnie nie trafiło. A przy tym jest jednak nutka frustracji, że — tak jak w przypadku Boba, postaci Seana Astina — Dufferowie "wyhodowali" fajną postać tylko po to, by mogła stać się na koniec mięsem armatnim. Bo ktoś przecież musi zginąć, prawda? Inaczej jeszcze byśmy nie poczuli, że stawki są wysokie.
A jednocześnie — co zauważyła sama Millie Bobby Brown — twórcy "Stranger Things" wyraźnie boją się zabijać postacie z głównej ekipy. Dzieciaki (starsze i młodsze) są bezpieczne, Hopper (David Harbour) i Joyce (Winona Ryder) są bezpieczni, biada tym, którzy znajdą się w ich towarzystwie. Czy w następnym sezonie Robin (Maya Hawke) straci swoją dziewczynę (Amybeth McNulty), po tym jak zdążymy się w niej zakochać? Bo że nas to czeka, to pewne — w końcu to Ania z Zielonego Wzgórza.
Internet jest pełen pytań o dalsze losy Max (Sadie Sink), ale jednak zdziwiłabym się, gdyby postanowiono ją uśmiercić w 5. sezonie. Ta postać naprawdę dużo przeszła, była bohaterką wgniatających w fotel scen, a Sink dostała parę okazji, by pokazać, że jest bardzo obiecującą młodą aktorką. Pewnie Max nie wyjdzie z tego całkiem bez szwanku (może na stałe straci wzrok?), ale nie sądzę, żeby Dufferowie planowali dla niej śmierć. Nie po tym wszystkim, co się działo. Nie jestem też pewna, czy zabijanie głównych postaci to rzeczywiście właściwa droga — jednak "Stranger Things" to zupełnie inny typ opowieści niż "Gra o tron". Filmy, którymi inspirują się twórcy, to raczej lekka rozrywka, niż mroczne historie kończące się obowiązkową rzezią.
Stranger Things — przed nami już tylko zamknięcie
Choć na pewno po 4. sezonie serial Netfliksa wydaje się i dużo mroczniejszy, i poważniejszy niż wcześniej. Końcówka jest złowieszcza, iście apokaliptyczna, a przy tym stanowi zapowiedź zgrabnego zamknięcia całej historii. Vecna na pewno przeżył, a przy tym już wiemy, że to zawsze był on. Wszystko zaczyna się ze sobą ładnie łączyć, prosząc tylko o dopowiedzenia, dotyczące mitologii Drugiej Strony.
Przed finałowym sezonem jest wrażenie, że "Stranger Things" ma szansę zostać jednym z nielicznych seriali Netfliksa, do których będzie chciało się wrócić po latach, bo ani nie będą niedokończone albo bezsensownie skrócone, jak ogromna większość, ani niepotrzebnie przeciągnięte. Dufferowie ciężko zapracowali na swój sukces, a 4. sezon pokazał, że potrafią sobie radzić w każdych okolicznościach — także wtedy, kiedy dostają gigantyczny budżet i zadanie pt. uratować Netfliksa w momencie, kiedy ten ma ogromne kłopoty. W finałowych odcinkach uderzyli dokładnie w te struny, co trzeba, więc nawet jeśli po drodze miałam wrażenie przeładowania, ostatecznie trudno jest mi gniewać się na twórców, którzy są mistrzami w łączeniu akcji, emocji i humoru w blockbusterowej oprawie.