"Louie" (3×13): Kaczka po pekińsku
Marta Wawrzyn
30 września 2012, 22:02
Tego można było się spodziewać. "Louie" ma za sobą kolejny świetny sezon, zakończony mocnym akcentem. Spoilery!
Tego można było się spodziewać. "Louie" ma za sobą kolejny świetny sezon, zakończony mocnym akcentem. Spoilery!
W ostatnich dniach obejrzałam tyle fatalnych pilotów, że muszę zacząć od oczywistego wyznania: uwielbiam "Louiego". Uważam, że nie ma teraz lepszej komedii w telewizji. Uwielbiam patrzeć, jak z sezonu na sezon ten serial robi się coraz lepszy, bardziej błyskotliwy, mroczny i na swój sposób szalony. W 3. sezonie "Louiego" w zasadzie nie było słabych odcinków. Najbardziej mi zapadł w pamięć ten z Liz (Parker Posey) i te, w których główny bohater prawie odebrał pracę Lettermanowi. Finał sezonu też niewątpliwie należy do najbardziej udanych odcinków.
Ba, powiedziałabym, że "New Year's Eve" stanowi wręcz w tym serialu nową jakość i jest zapowiedzią jeszcze lepszego 4. sezonu. Na pewno jest to odcinek gorzki i mroczny; nowoczesna przypowieść o świecie, w którym nie ma dobrych zakończeń, są tylko miłe chwile (a i te stanowią raczej wyjątek niż regułę).
Piać z zachwytu można w zasadzie nad każdą sceną. Przezabawne próby naprawienia lalki, po to by Lilly miała wymarzone święta, potem zmęczenie, w końcu przybycie byłej żony Louiego i jej nowego faceta. Cała ta początkowa sekwencja, zakończona sceną, w której główny bohater żegna szczęśliwą, swoją i nieswoją jednocześnie, rodzinę, to perełka. Wyrzucić choinkę, nażreć się, wczołgać się do łóżka – tylko to pozostało Louiemu. A w sylwestra najlepiej się zabić, razem z 499 innymi samotnymi nowojorczykami.
Po dziwnym śnie (to zapewne z przejedzenia) pogrążony w świąteczno-noworocznej depresji komik bierze się w garść, przyjmuje bilet do Meksyku od swojej siostry (ach! Amy Poehler! Kolejna wspaniała aktorka, która zagościła w tym sezonie) i jedzie na lotnisko, gdzie w autobusie wiozącym pasażerów do samolotu spotyka Liz. A to niespodzianka! Jako widz-realista zakładałam, że on stracił ją już dawno na zawsze i jedyne, co będzie nam o niej przypominać, to ekranowe orgazmy Chloe Sevigny, a tu proszę… Całe 10 sekund radości, że może jednak tym razem temu facetowi wyjdzie, i bum. Liz nie żyje. W szpitalu odliczają do północy. Louie wraca na lotnisko, śpi na podłodze, wsiada w samolot do Pekinu, szuka rzeki Jangcy (w Pekinie! Czyli jakieś 1000 km od rzeki Jangcy), w której mieszka szczęśliwa kaczuszka Ping z bajki, odnajduje inne, uwięzione kaczuszki i jakiś strumyk, je chińszczyznę i gada z ludźmi, których języka kompletnie nie rozumie. Strumień świadomości, o jaki ciężko w dzisiejszej telewizji. A już na pewno w serialach klasyfikowanych jako komedie.
To wszystko było totalnie nierzeczywiste a jednocześnie (chyba?) nie było snem. Liz umarła, Louie pozostał samotnym facetem, któremu nic nie wychodzi i który postanowił sprawdzić, co by było, gdyby na chwilę uciekł gdzieś daleko. A może wcale tak się nie stało? Może w kolejnym sezonie okaże się, że Liz jednak żyje, ma się dobrze i nie chce mieć z Louie'em do czynienia? Będzie o czym myśleć w przerwach między oglądaniem kiepskich pilotów i średnich odcinków-wypełniaczy seriali ogólnodostępnych stacji.
Louis C.K. wiele razy już pokazał, że potrafi rewelacyjnie bawić się stylistyką i schematami znanymi z kina niezależnego. Wiele razy też pokazał, że tego, co robi, nie da się zamknąć w żadnych ramach. Ale dopiero w 3. sezonie zaprezentował prawdziwe serialowe dzieło. Udowodnił, że można stworzyć coś wielkiego, jeśli jedynym, co ogranicza twórcę, jest jego własny umysł. I że on sam ma umysł niezwykły.