"Obi-Wan Kenobi" pokazał, że przeszłość należy zostawić w spokoju – recenzja finału 1. sezonu serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
22 czerwca 2022, 18:51
"Obi-Wan Kenobi" (Fot. Disney+)
Ogromne emocje, nostalgiczne powroty i masę wzruszeń – to wszystko miał zapewnić serial o Obi-Wanie Kenobim. Skończyło się na tanich sentymentach i poczuciu kręcenia się w kółko. Spoilery.
Ogromne emocje, nostalgiczne powroty i masę wzruszeń – to wszystko miał zapewnić serial o Obi-Wanie Kenobim. Skończyło się na tanich sentymentach i poczuciu kręcenia się w kółko. Spoilery.
W teorii twórcy tego serialu mieli do wykonania zadanie, którego nie dało się zepsuć. Dostali na talerzu gotową postać i to nie byle jaką, bo bohatera uwielbianego i wytęsknionego przez fanów, którzy na jego powrót czekali kilkanaście lat. Do tego w wersji dokładnie takiej, w jakiej wszyscy go pamiętali – nie animowanego czy w inny sposób zmienionego, lecz w osobie wracającego po długim czasie do słynnej roli nie mniej uwielbianego aktora. Dodajmy inne elementy znanego uniwersum i mamy gwarantowany sukces.
Obi-Wan Kenobi to serial, któremu ciąży przeszłość
Tak przynajmniej się wydawało, a nawet jeśli założenie szybko okazało się zbyt optymistyczne, wciąż trudno było sobie wyobrazić spadek poniżej pewnego poziomu. "Obi-Wan Kenobi" posiadał za dużo atutów, żeby mogła je pogrzebać nawet największa wtórność czy zwyczajna twórcza niekompetencja. Zresztą już przy okazji recenzji pierwszych odcinków dostaliśmy na to dowód. Pisałem wtedy, że "w przypadku tej produkcji wpadki są łatwiejsze do wybaczenia i sądzę, że tak zostanie już do końca". Ech, naiwność.
Kolejne odcinki serialu Disney+ skutecznie wytrąciły mi z ręki większość użytych wówczas argumentów, pokazując, że sam sentyment podparty aktorską charyzmą to za mało. Historia Obi-Wana (Ewan McGregor) ruszającego na pomoc porwanej Lei (Vivien Lyra Blair) stawała się z czasem coraz bardziej kuriozalna, przypominając nie profesjonalny scenariusz, lecz fanfic i to raczej średnich lotów. Mamy oczywisty punkt kulminacyjny – walkę Kenobiego z Darthem Vaderem (Hayden Christensen pod maską i James Earl Jones dający mu charakterystyczny głos) – trzeba tylko jak najszybciej do niego dotrzeć. Mniejsza z całą resztą.
Takie podejście okazało się zgubne dla całej historii, której błędów logicznych, fabularnych bzdur i uproszczeń nie potrafiła przykryć nawet konwencja "Gwiezdnych wojen". Ale co jeszcze ważniejsze, nie podziałał oczekiwany efekt wybicia się głównego bohatera ponad serialową opowieść. Owszem, Obi-Wan jest najistotniejszy, a emocje towarzyszące jego konfrontacji z dawnym uczniem wybrzmiewają na ekranie dzięki wysiłkom McGregora, ale co z tego, skoro są skutecznie torpedowane przez fatalny scenariusz, kiepską reżyserię i co najgorsze, uparte trzymanie się znajomych motywów?
"Obi-Wan Kenobi" przez cały sezon brnął niestety coraz głębiej w dokładnie to samo bagno, w którym utonęły ostatnie filmowe "Gwiezdne wojny", a w dużej mierze pogrążyło się też całe fantastyczne uniwersum. Jasne, trudno było zakładać, że baaaardzo długi cień rzucany na nie przez sagę Skywalkerów będzie niewidoczny akurat w przypadku tej, tak mocno wpisanej w najważniejsze wydarzenia aż dwóch trylogii historii. Można jednak było mieć nadzieję, że twórcy zdołają ją chociaż w jakimś stopniu uniezależnić, znajdując mocny fundament lub przynajmniej skupiając się w pełni na Obi-Wanie. Niestety nic z tego nie wyszło, a finał był już tylko przykrym podsumowaniem całości.
Obi-Wan Kenobi – uczeń kontra mistrz w finale
Co więc dostaliśmy? Przede wszystkim oczywiście wielkie starcie Kenobiego z Vaderem, a może raczej "wielkie". Bo odkładając na razie na bok aspekt jego ogólnej sensowności, prawie nic w tym pojedynku nie funkcjonowało tak, jak powinno. Kompletnie wyprany z emocji, pretekstowy, umieszczony w nienazwanej i pozbawionej jakichkolwiek charakterystycznych punktów scenerii, pogrążony w ciemności rozświetlanej tylko blaskiem mieczów świetlnych. Trudno go nazwać nawet bladym wspomnieniem pamiętnej walki na planecie Mustafar z "Zemsty Sithów".
Tam była i odczuwalna stawka, i niesamowita choreografia oraz tło, i co najważniejsze olbrzymie napięcie, nawet mimo z góry znanego rezultatu. Szukanie uzasadnienia niewielkich emocji finałowego pojedynku w tym, że wiedzieliśmy, jak musi się skończyć, nie ma zatem podstaw. To żadna przeszkoda, jeśli tylko ma się dobry pomysł na całą sekwencję i potrafi się go zrealizować. Tutaj brakowało i jednego, i drugiego, za co winę ponoszą w równym stopniu scenarzyści (z jednej strony trudno uwierzyć, że nad skryptem pracowało ich w sumie aż czterech, z drugiej może właśnie to było problemem), jak i reżyserująca cały sezon Deborah Chow.
Od ich odpowiedzialności nie da się uciec, nawet wiedząc, że problem "Obi-Wana Kenobiego" jest znacznie głębszy. Koniec końców to oni mieli szansę nadać tej historii wyrazisty kształt i jakąkolwiek tożsamość, a skończyli robiąc serial zazwyczaj poprawny, lecz boleśnie nijaki. Opowieść o uwielbianym bohaterze, która mogła przedstawić go przynajmniej w atrakcyjny, nie wspominając o dojrzalszym sposobie, została najpierw skrępowana ciasnymi więzami z uniwersum, a następnie pozbawiona wszelkiej oryginalności. Tak, nawet tej kontrolowanej, jak to choćby co najmniej nieźle wychodzi Jonowi Favreau w "The Mandalorian" (przy którym swoją drogą z powodzeniem pracowała też Deobrah Chow, więc to nie tak, że się nie nadaje do swojej roli).
Przed totalną kompromitacją ratuje finał, podobnie jak poprzednie odcinki, oczywiście Ewan McGregor, tak mocno związany z postacią, że nawet wyjątkowo cienki materiał nie przeszkodził mu w nadaniu Obi-Wanowi ludzkiego oblicza. O ile więc oglądanie jego walki z Vaderem nie stanowiło szczególnej przyjemności, to już śledzenie, jak mistrz Jedi przez cały sezon podnosił się z kolejnych upadków, odzyskując przy tym dawne umiejętności i pewność siebie, zdecydowanie tak. Natomiast ostatnia rozmowa z pokonanym lordem Sith (warto też pochwalić Christensena, zwłaszcza że miał do dyspozycji tylko pół twarzy i to jeszcze pokrytej warstwą charakteryzacji) to rzadki w całym serialu przykład naprawdę dobrze napisanego dialogu.
Obi-Wan Kenobi i brak pomysłu na Gwiezdne wojny
Trudno jednak opierać ocenę całego serialu na paru plusach, tym bardziej że ostatecznie w najmniejszym stopniu nie zakrywają one minusów. Ba, tych w ostatnim odcinku nawet przybyło za sprawą wyciągniętego ni stąd, ni zowąd wątku młodego Luke'a (Grant Feely). Motywacje polującej na chłopca Revy (Moses Ingram, której w tym wszystkim najbardziej żal) technicznie co prawda istnieją – chce się zemścić za krzywdę wyrządzoną przez Vadera na jego synu – ale w praktyce są i bardzo kruche, i nieuzasadnione emocjonalnie, o logice zdarzeń nawet nie wspominając. Widać na pierwszy rzut oka, że stanowią po prostu podpórkę dla zaistnienia kolejnego Skywalkera w tej historii, bo przecież bez tego nie mogło się obyć. A że jeszcze Owen (Joel Edgerton) i Beru (Bonnie Piesse) mogli się pokazać, to już w ogóle idealnie, cała starwarsowa rodzinka w komplecie!
Powiedzieć, że to pójście po linii najmniejszego oporu, to nic nie powiedzieć. Tu trzeba zaznaczyć wyraźnie, że Disney i Lucasfilm sięgnęły w prostacki sposób do upodobań swoich widzów, nawet nie udając, że zależy im na czymkolwiek innym niż wydojenie "Gwiezdnych wojen" do ostatniej kropli fanowskiego sentymentu. Patrzcie, tutaj Leia poznała Obi-Wana i to wcale nie koliduje z wydarzeniami z "Nowej nadziei"! A tutaj Vader dopasowuje się do każdej linijki dialogu z filmu! A wiecie, że mamy też Luke'a? I nie zgadniecie, jaką kwestią na koniec rzuca Obi-Wan!
Fakt, że "Gwiezdne wojny" od lat tkwią zbyt mocno w przeszłości, jest powszechnie znany, problemy z niego wynikające również. O wiele bardziej niepokojące jest to, że w gruncie rzeczy nie robi się nic, żeby to zmienić. Tak, planowane są kolejne filmy, całkiem nowe trylogie itd. Świetnie, trzymam za nie kciuki. Ale czemu mając tak doskonałą okazję, żeby opowiedzieć nieco inną, a jednocześnie wciąż mocno związaną z sagą historię, zwyczajnie się od niej ucieka? Czemu nie próbuje się podjąć, jeśli nie fabularnej, to chociaż artystycznej próby wyróżnienia się na tle reszty?
Pewnie, toksyczny fandom bombardujący każdy taki zapęd jest problemem. Szkoda tylko, że walka z nim kończy się na wpisie w mediach społecznościowych, gdy sytuacja już absolutnie tego wymaga, ale nie idą za tym żadne konkretne działania. Bo koniec końców to przecież na takich ludziach się zarabia. To co, może 2. sezon "Obi-Wana Kenobiego" i jeszcze jedna walka z Darthem Vaderem?