"Dom z papieru: Korea" to reboot, którego nie potrzebowaliśmy — recenzja nowej wersji hitu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
24 czerwca 2022, 08:33
"Dom z papieru: Korea" (Fot. Netflix)
Choć wszyscy w pamięci mamy jeszcze oryginalną wersję "Domu z papieru", Netflix i tak postanowił uraczyć nas jego koreańskim rebootem. Czy jego powstanie miało jednak jakikolwiek sens?
Choć wszyscy w pamięci mamy jeszcze oryginalną wersję "Domu z papieru", Netflix i tak postanowił uraczyć nas jego koreańskim rebootem. Czy jego powstanie miało jednak jakikolwiek sens?
Wyobrażam to sobie tak — "Dom z papieru" osiągnął niesamowity sukces na świecie, ale cyferki w centrali Netfliksa pokazały, że z jakiegoś powodu nie był aż tak popularny wśród azjatyckich widzów. Jak to zmienić? Nakręcić azjatycką, a konkretnie koreańską wersję serialu — w końcu produkcje z tego kraju są niesamowicie popularne w regionie. Nic trudnego, scenariusz już jest, wystarczy zatem zatrudnić nowych aktorów. I tak oto powstał "Dom z papieru: Korea" — serial, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego.
Dom z papieru: Korea to zwykła podróbka
"Dom z papieru: Korea" to doskonały dowód na artystyczną degrengoladę panującą obecnie w Netfliksie. Platforma, która kiedyś potrafiła pokazywać innowacyjne, autorskie projekty, teraz — w desperackim akcie walki o widza z coraz silniej rozpychającą się konkurencją — stawia przede wszystkim na dobrze już znane melodie. To trochę tak, jakby rockowy zespół, którego nowe płyty sprzedają się coraz słabiej, nagle postanowił wydać akustyczne wersje swoich starych przebojów. Cóż, mimo pięknych słów, raczej rzadko stoją za tym pobudki inne niż chęć zwykłego skoku na kasę.
I właśnie taką akustyczną płytą jest "Dom z papieru: Korea" — niby mamy tu odrobinę nowego podejścia do czegoś, co dobrze już znamy, pewne różnice łatwo wychwycić, ale ostatecznie słuchamy piosenek, które już wcześniej słyszeliśmy. Jasne, zdarzały się już w historii kina i telewizji przypadki, gdzie reboot okazywał się lepszy od oryginału, ale to raczej na pewno nie będzie ten przypadek. Tym razem z Korei, która w ostatnich latach coraz przebija się do świadomości widzów seriali, przyszły popłuczyny po serialu będącym przez moment światowym fenomenem.
"Dom z papieru: Korea" ze swojego serialowego "ojca" bierze sporo, a przy tym zbyt mało daje od siebie, aby można było uznać tę produkcję uznać za wartą naszego czasu. Zwłaszcza, że potrzebuje go całkiem sporo — każdy z odcinków trwa ponad godzinę, a tempo akcji zdaje się być wolniejsze niż w oryginale. Jednak nawet gdyby akcja pędziła na złamanie karku, nie dałoby się pewnie ukryć faktu, że nowy serial Netfliksa oferuje wyłącznie dobrze już nam znane schematy i bohaterów. Dla niepoznaki całość podlano całkiem obiecującym geopolitycznym wątkiem, który niestety szybko zaczyna mieć coraz mniejsze znaczenie.
Dom z papieru: Korea marnuje wątek geopolityczny
Skoro twórcy serialu postanowili już umieścić jego akcję w rzeczywistości, w której dwie Koree zaczęły nagle mocno zacieśniać relacje, aż prosiłoby się o to, aby nadać temu wątkowi więcej głębi, lepiej rozrysować jego tło. Co takiego wydarzyło się, że oba kraje tak się do siebie zbliżyły? Nie wiemy, a w świecie serialu najważniejszy skutek tego historycznego wydarzenia jest taki, że dzięki niemu powstała siedziba mennicy, którą bohaterowie koreańskiego "Domu z papieru" mogą obrabować. Wśród nich znajdziemy także Koreańczyków z Północy — stamtąd pochodzą nowa Tokio (Jeon Jong-seo, film "Płomienie") i Berlin (Park Hae-soo, "Squid Game"). Ich pochodzenie dało możliwość na stworzenie dla nich ciekawych historii, nawet jeśli — zwłaszcza w przypadku Berlina — niezbyt wiarygodnych.
Napad na mennicę, w której drukowana jest wspólna waluta obu Korei (!) bardzo przypomina ten znany z hiszpańskiego oryginału. Aż za bardzo. Jeśli ktoś liczył na to, że "Dom z papieru: Korea" obierze własną drogę, musiał srogo się przeliczyć. Pomijam fakt, że bohaterowie noszą te same pseudonimy, co w oryginale, ale na tym podobieństwa się nie kończą. Relacje rodzinne, cechy charakteru, wyglądu, a nawet gesty (koreański Profesor dotyka co chwilę swoich okularów dokładnie tak samo jak hiszpański) — to wszystko sprawia, że mamy do czynienia z wręcz bezczelną kopią. Coś jak w szkole, gdy kolega prosi cię o odpisanie pracy domowej, ale nie zadaje sobie zbyt wiele trudu, by choć trochę różniła się od twojej.
Ktoś powie, że przecież to reboot, nie powinienem oczekiwać niczego innego. Jasne, ale nie mówimy o reboocie serialu sprzed 20 czy chociaż 10 lat. Mówimy o nowej wersji serialu, który zakończył się ledwie w grudniu zeszłego roku. "Dom z papieru: Korea" nie jest zatem produkcją skierowaną do zupełnie innego widza niż oryginał — w tym przypadku temu samemu odbiorcy raz jeszcze próbuje się sprzedać ten sam produkt i wmówić, że z jakiegoś powodu go potrzebuje. Ja zupełnie tego nie kupuję i gdyby nie recenzencki obowiązek, prawdopodobnie po ten serial nigdy bym nie sięgnął. Dla zasady, by nie dać się jawnie oszukiwać.
Dom z papieru: Korea — czy warto oglądać serial
Być może Álex Pina — twórca "Domu z papieru", który trzyma także pieczę nad koreańskim rebootem — jest tak zakochany w swojej pierwotnej wizji, że nie chciał od niej w żaden sposób odchodzić i stąd więcej podobieństw niż różnic. Szkoda, bo nowa wersja była szansą, by naprawić to, co nie działało już w pierwszym, najlepszym sezonie hiszpańskiego oryginału. Niestety ktoś stwierdził, że jak kopiować, to albo na całego, albo wcale i tym sposobem dziś widzowie muszą męczyć się z koreańskim Arturito (Park Myung-hoon, "Parasite"), równie irytującym, co jego pierwowzór. Nie zrezygnowano także z klimatu telenoweli, który — zupełnie jak w oryginale — zdecydowanie zbyt często wychodzi na wierzch.
Zakładam, że ponad 90% widowni "Domu z papieru: Korea" to ludzie, którzy widzieli oryginał. Naprawdę nie wiem, jakim cudem mieliby oni przeżywać jakiekolwiek emocje podczas seansu (ja nie odczuwałem żadnych), skoro w zdecydowanej większości przypadków będą dokładnie wiedzieli, co zaraz się wydarzy i jak potoczą się losy poszczególnych bohaterów. Oczywiście, pojawiają się i różnice i jest szansa, że każda z nich będzie generowała kolejne, ale nie zmienia to faktu, że to wciąż ten sam "Dom z papieru", tyle że w przebraniu. Nie dajcie się na nie nabrać.
Po premierze "Domu z papieru: Korea" trudno nie zadać sobie pytania, co dalej? Jakie kolejne "asy" ze swojego rękawa wyciągnie Netflix? Może dla równowagi zobaczymy hiszpańskie albo amerykańskie "Squid Game"? Czemu nie, w końcu streamingowy gigant udowodnił, że naprawdę nie ma już pomysłów na to, co oferować swoim klientom. Dla mnie premiera "Domu z papieru: Korea" jest jak wywieszenie białej flagi — Netflix naprawdę nie wie, co dalej. Prawdopodobnie sięgając po sprawdzone pomysły stara się jak najdłużej utrzymać na powierzchni, ale w tych staraniach wypada coraz bardziej słabo.