"Vegas" (1×01): Kurz i blichtr, kowboje i gangsterzy
Marta Wawrzyn
27 września 2012, 22:03
Oldskulowy stróż prawa na koniu i napuszony gangster, który myśli, że może wszystko. Świetni aktorzy i doświadczeni twórcy. Przybrudzony klimat i subtelny urok czasów, które już nie wrócą. "Vegas" ma wszystko co trzeba, by stać się hitem. I mam nadzieję, że uda mu się ta sztuka.
Oldskulowy stróż prawa na koniu i napuszony gangster, który myśli, że może wszystko. Świetni aktorzy i doświadczeni twórcy. Przybrudzony klimat i subtelny urok czasów, które już nie wrócą. "Vegas" ma wszystko co trzeba, by stać się hitem. I mam nadzieję, że uda mu się ta sztuka.
Don Draper wyjaśnił kiedyś powód, dla którego z takim zachwytem oglądamy "Mad Men" i kolejne seriale opowiadające o minionych czasach. Nostalgia. Nutka sentymentalizmu. Pięknie odtworzona epoka, z której starsi pamiętają tylko to co dobre. I którą młodsi wyobrażają sobie jako wspaniałe czasy, jakich nigdy nie doświadczą, bo mieli pecha urodzić się później. Dlatego twórcy seriali inwestują w klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Tak działa "Mad Men", tak działa "Boardwalk Empire", tak miał działać "Pan Am" i "The Playboy Club". Tak ma działać "Vegas".
I udało się, znów mnie mają! "Vegas" naprawdę cieszy oczy. Wspaniale pokazano przemiany, zachodzące w okolicach Las Vegas początku lat 60. Z jednej strony oglądamy kurz, brud i zaściankowość rodem z Dzikiego Zachodu, z drugiej blichtr, jeszcze nie taki, jaki tam zapanuje 20 lat później, ale już świecący i kuszący. Kontrast pomiędzy człowiekiem na koniu a migającymi neonami miasta, które go denerwuje i nie daje mu spokojnie prowadzić rancza, jest rewelacyjny. Nie zabrakło scen, w których "Vegas" balansuje na krawędzi "dżampnięcia szarka", ale czyni to z takim urokiem, z taką fantazją, że kupuję wszystko bez mrugnięcia okiem.
Skupiając się na odtworzeniu magii epoki, nie zapomniano na szczęście, że to tylko tło. I zaprezentowano nam nieźle napisanych bohaterów. Najbardziej przykuwa uwagę widza ten, którego historię napisało życie. Ralph Lamb, 85-letni dziś staruszek, niegdyś faktycznie barwna postać i facet z jajami, który skutecznie walczył z opanowującą Vegas mafią. Nie raz, nie dwa zdarzyło mu się komuś przyłożyć, wparować ze strzelbą do kasyna, pędzić na koniu ulicami miasta czy niekonwencjonalnie potraktować świadka. Sceny, które widzieliśmy w pilocie, to nie wymysły, to wariacja na temat rzeczywistych zachowań szeryfa kowboja.
Dennis Quaid jest jakieś 25 lat starszy od prawdziwego Lamba, kiedy ten zaczynał karierę szeryfa, ale wydaje mi się idealnym wyborem do tej roli. Wygląda jakby urodził się na koniu i w kapeluszu, i od narodzin do dnia dzisiejszego nie miał zwyczaju wypowiadać wielu zbędnych słów. A kiedy już się odzywa, z jego ust pada bon mot w stylu tych, które znam z moich ukochanych niegdyś westernów. Na przykład: "To ja tu jestem prawem i to ja decyduję, kto je łamie". Aach! W tym jednym zdaniu zawiera się cały oldskulowy urok tej postaci.
Michael Chiklis w roli Vincenta Savino, gangstera z Chicago, który postanowił zdobyć Vegas, na razie przekonuje mnie trochę mniej. Wydaje się zbyt misiowaty jak na faceta, który ma ambicje, by zostać królem. Ale i jemu dam szansę, zwłaszcza że pierwsze iskierki między obydwoma panami już widać. To dobrze wróży, bo ich relacja będzie kluczowa dla rozwoju akcji. Carrie-Anne Moss jako Katherine O'Connell, zastępczyni prokuratora, która wychowała się na ranczu, po sąsiedzku z rodzinną posiadłością Lamba, wypada najsłabiej z tego towarzystwa. Nie wierzę jednak, żeby miało tak pozostać, w końcu kobieta w tamtych czasach na takim stanowisku musiała być ciekawą osobą.
"Vegas" konstrukcją przypomina typowy serial stacji CBS. Jest sprawa tygodnia (nuda, nuda, nuda!) i trochę wątku głównego. Na razie właśnie w tych proporcjach. Twórcy serialu, wspaniali panowie Nicholas Pileggi ("Casino", "Goodfellas") i Greg Walker ("Without a Trace"), obiecują jednak, że im dalej w las, tym mniej będzie procedurala. I porównują strukturę serialu do "The Good Wife". Oby te obietnice zostały spełnione, bo na razie wygląda to trochę za mało ambitnie, żeby mnie trzymało przy ekranie co tydzień. Wciąż jednak mam nadzieję, że "Vegas" może rozwinąć się tak, jak rozwinęło się choćby "Justified", inny świetny serial o stróżu prawa w kapeluszu (tak, mam do takich słabość!).
Pilot "Vegas" nie był idealny, ale obok "Last Resort" na razie wydaje mi się najciekawszą propozycją spośród nowych dramatów. Szkoda, że postawiono na szaloną akcję, zamiast głębsze zaprezentowanie bohaterów, nie mam jednak wątpliwości, że i na to przyjdzie czas.