"Borgen" powraca po latach i jeszcze raz daje nam wyśmienitą lekcję czystej polityki — recenzja 4. sezonu
Marta Wawrzyn
2 czerwca 2022, 17:04
"Borgen" (Fot. DR1)
4. sezon "Borgen" udowadnia, że powroty po latach czasem mają sens. Duński serial jest równie świetny co kiedyś, a Birgitte Nyborg jeszcze nigdy nie była tak blisko Franka Underwooda.
4. sezon "Borgen" udowadnia, że powroty po latach czasem mają sens. Duński serial jest równie świetny co kiedyś, a Birgitte Nyborg jeszcze nigdy nie była tak blisko Franka Underwooda.
Nikt w serialach nie robi czystej polityki tak pięknie jak Duńczycy. Nie ukrywam, że "Borgen" było, jest i pewnie jeszcze długo będzie moim ulubionym dramatem politycznym, co wynika z kilku rzeczy: bo pokazuje kobietę u władzy. Bo dzieje się w europejskich realiach. Bo sprawnie porusza się między idealizmem a cynizmem, nie przechylając szali przesadnie w żadną stronę. Pozostając dobrze zrealizowaną rozrywką, duński serial ani nie prawi nam kazań, jak powinno być (pozdrowienia dla Aarona Sorkina), ani nie tworzy absurdalnych, mrocznych, wielopiętrowych intryg, których strach się bać, często ze względu na jakość scenariusza ("House of Cards"). To szkoła Realpolitik, z charyzmatycznymi, złożonymi postaciami, poruszającymi się w strefie moralnych szarości i nie raz, nie dwa płacącymi ogromną cenę za swoje uzależnienie od władzy, świata mediów, a najczęściej po prostu polityki jako gry.
I jak dobrze zobaczyć, że po blisko dekadzie przerwy nic się nie zmieniło. "Borgen" wróciło z 4. sezonem, zatytułowanym "Power & Glory" (w polskiej wersji: "Rząd: Królestwo, władza i chwała"), i choć odświeżyło formułę, to wciąż pozostało wyśmienitym sobą. Skręciło przy tym w mroczniejszym kierunku, tak że była pani premier (wspaniała jak zawsze Sidse Babett Knudsen) ma w sobie więcej z Franka Underwooda niż kiedykolwiek wcześniej. Choć oczywiście można powiedzieć, że to nie tyle skręt, co ciąg dalszy naturalnej ewolucji, jaka miała miejsce od 1. odcinka.
Borgen sezon 4, czyli witajcie na Grenlandii
W 1. sezonie oglądaliśmy, jak Birgitte Nyborg z sympatycznej szefowej małej partii, która nie ma w szafie odpowiedniej sukienki na debatę, zostaje premierem i przemienia się w rasową polityczkę, tracąc przy tym męża i rozbijając rodzinę. Kolejne serie pokazywały jej walkę o przywództwo i miejsce w polityce — w rządzie i we własnej partii. Wyemitowany w 2013 roku 3. sezon kończył się jej powrotem do parlamentu w roli szefowej jeszcze mniejszej partii, Nowych Demokratów. Dekadę później spotykamy ją jako minister spraw zagranicznych w rządzie kierowanym przez kobietę, Signe Kragh (Johanne Louise Schmidt, "Kartoteka 64") — znacznie od niej młodszą, świetnie rozumiejącą social media i inaczej rozwiązującą dobrze znane Birgitte problemy. Co automatycznie stawia je na przeciwległych pozycjach.
W 4. sezonie "Borgen" postać Birgitte jest kluczowa, bo fabuła skupia się wokół kryzysu międzynarodowego, wywołanego odkryciem ropy na Grenlandii. Birgitte, jako zwolenniczka zielonych rozwiązań energetycznych, błyskawicznie staje na stanowisku, że żadnego wydobywania ropy nie będzie — a potem zarówno otrzymuje, jak i daje nam lekcję realistycznej geopolityki. Na przestrzeni ośmiu odcinków oglądamy bardzo dokładną wiwisekcję kryzysu, w którym oprócz interesów Grenlandii i Danii liczy się mnóstwo innych czynników — od pytania o przyszłość planety, po grę mocarstw, w tym USA, Rosji i Chin, o wpływy w Arktyce.
To odejście od dawnego "Borgen" — gdzie mieliśmy co odcinek "kryzys tygodnia" — na rzecz "kryzysu sezonu" rzeczywiście się sprawdza. Oglądając nowe odcinki, zdziwicie się, jak bardzo wciągająca potrafi być opowieść o meandrach dyplomacji i polityki międzynarodowej, gdzie mała Dania przez jednych jest traktowana jak imperator, a przez innych jak uczniak. A Birgitte jest w samym środku tego chaosu, skuteczna i cyniczna jak nigdy dotąd. Przynajmniej do czasu, kiedy na jej głowę nie zwali się kilka innych problemów, w efekcie czego zacznie tracić grunt pod nogami.
Borgen raz jeszcze pokazuje ludzki wymiar polityki
Arktyczny wątek jest nie tylko zaskakująco wciągający, ale też po prostu przepięknie wygląda na ekranie. Choć Grenlandia pojawiała się już w "Borgen", nigdy jeszcze nie grała tak centralnej roli i nie pytała tak głośno o niepodległość. Znaczna część zdjęć powstawała na lokacji, dzięki czemu 4. sezon "Borgen" sprawia wrażenie większego i bogatszego niż poprzednie. Co może być efektem tego, że do jego produkcji dorzucił się Netflix, który go współtworzył razem z duńską telewizją publiczną.
Poza widokami nie z tej ziemi, pouczającą debatą o przyszłości Grenlandii i całej planety oraz licznymi odniesieniami do prac badacza Arktyki Knuda Rasmussena, wątek arktyczny zawiera odrobinę komedii i telenoweli, co zawdzięczamy nowej postaci w tym gronie. I chyba mojej ulubionej, ze względu na to, że nie mówimy tu o polityku, a o pracowniku akademickim, pełniącym rolę doradcy Birgitte. Asger, którego gra znany z "The Rain" i "Kasztanowego ludzika" Mikkel Boe Følsgaard, to chyba najsympatyczniejsza postać, jaka kiedykolwiek pojawiła się w "Borgen" — inteligentny, autentycznie ciekawy świata naukowiec, którego przed zwiedzaniem go powstrzymuje paniczny lęk przed podróżowaniem. Ale za to przeczytał wszystko, co się da. Po dwa razy. Asger wnosi bardzo dużo świeżości do jednak dość cynicznego świata serialu, a kiedy wplątuje się w pokręconą prywatną historię, mogącą znacząco rzutować na jego pracy, automatycznie staje się po jego stronie.
To nie jest zresztą pierwszy raz, kiedy "Borgen" skręca mocno w stronę nawet nie melodramatu, a opery mydlanej, jednocześnie pytając o to, czy osoba pełniąca funkcję publiczną może i ma prawo pozostać takim człowiekiem jak my wszyscy. Ludzka strona polityki i cena, jaką się płaci za bycie częścią tego świata, zawsze była motywem przewijającym się w duńskim serialu, w ten czy inny sposób — począwszy od rozpadu bardzo przecież udanego małżeństwa Birgitte w 1. sezonie.
Borgen sezon 4, czyli polityka wciąż jest kobietą
Konsekwencje wyboru kariery w polityce, ale też w dziennikarstwie politycznym, i to, jak bardzo śledzenie na bieżąco zakulisowej gry pochłania wszystkie osoby jakoś w to uwikłane, również zawsze mocno wybrzmiewało w "Borgen". Teraz to się jeszcze pogłębiło. W 4. sezonie wszyscy są znacznie bardziej przyklejeni do smartfonów niż poprzednio, a Twitter i Instagram stają się równie ważne co telewizja — z różnych względów. Życie prywatne wszystkich bohaterów zawsze mocno cierpiało na tym, że są oni uzależnieni od polityki, ale w tym sezonie Birgitte przyznaje wprost, że nie ma nikogo, wraca codziennie do pustego domu, gdzie czekają na nią zamówione kwiatki i gdyby nie pracowała po 19 godzin każdego dnia, to nie wie, kim by była.
Ilość kryzysowych sytuacji, jakie na nią spadają, w pewnym momencie wydaje się ją jednak przerastać, a metody, za pomocą których sobie radzi, wydają się coraz bardziej i bardziej kontrowersyjne. Choć "Borgen" nigdy nie było i na szczęście nie jest serialem, gdzie przeciwników politycznych po cichu się morduje — jak w "House of Cards" — to jednak nie raz, nie dwa można sobie zadać pytanie, czy pani minister już przeszła na ciemną stronę mocy, czy zrobi to w następnym odcinku. Patrząc na jej decyzje polityczne, wydaje się, że Birgitte Nyborg jeszcze nigdy nie była tak bliska przemiany we Franka Underwooda. A jej życie prywatne, składające się z wieczorów w towarzystwie butelki wina, jeszcze nigdy nie było tak strasznie gorzkie i samotne.
O ile w polityce pani minister jest już wytrawnym graczem i bez problemu — oraz bez mrugnięcia okiem — rozgrywa takie płotki, jak nowa premier, o tyle prywatnie znajduje się pod każdym względem na dnie, antagonizując nawet własnego syna, dorosłego już Magnusa (Lucas Lynggaard Tønnesen, również znany z "The Rain"), który poszedł w jej ślady i jako student politologii mocno angażuje się w działalność na rzecz ekologii. Można powiedzieć, że 4. sezon "Borgen" jest jak walka o duszę — nie tylko Danii i Grenlandii, ale też głównej bohaterki. Czy uda się jej to przetrwać?
Borgen sezon 4 — od idealizmu do makiawelizmu?
Ze starych znajomych wraca także Katrine (Birgitte Hjort Sørensen), stając się z kolei ciekawym przykładem na to, jak bardzo we współczesnym świecie nie ma granic pomiędzy dziennikarstwem politycznym a polityką. Była prezenterka TV1, którą w 3. sezonie oglądaliśmy w polityce u boku Birgitte Nyborg, jak gdyby nigdy nic wraca do telewizji i to na stanowisku szefowej wiadomości. Zamieniając się zresztą rolami z Torbenem (Søren Malling), swoim dawnym szefem i mentorem. To kolejny świetny, mięsisty wątek, bo czego jak czego, ale tego, że Katrine okaże się szefową dość problematyczną, raczej nikt się nie spodziewał, na czele z nią samą. Wielka szkoda, że w serialu nie pojawia się już jedna z jego największych dawnych gwiazd — Pilou Asbæk jako Kasper Juul. Ale z drugiej strony dobrze widzieć, że kolejny związek Katrine dał radę przetrwać, a relacja jej i Kaspra to już dość odległa przeszłość.
Wielkim sukcesem "Borgen" jest to, że bardzo realistycznie odrysowując kulisy polityki, dziennikarstwa politycznego oraz skomplikowanych interesów i powiązań między jednym a drugim, nie zapomina, że to przecież są ludzie. Złożone postacie, funkcjonujące w różnych strefach moralnych szarości i dokonujące nieoczywistych wyborów, zawsze były tym, co najbardziej mnie do duńskiego serialu przyciągało najbardziej. Ta ciągła walka, aby pozostać człowiekiem, balansując gdzieś pomiędzy idealizmem, często stojącym za początkowym wyborem takiej a nie innej pracy, a cynizmem, wręcz makiawelizmem, potrzebnym, aby się w niej utrzymać.
Tematy, motywy i dylematy przewijające się przez 4. sezon "Borgen" doskonale podsumowuje — nie pierwszy raz zresztą w historii serialu — przemówienie Birgitte z ostatniego odcinka. Finałowy zwrot akcji sprawia, że mam ochotę zapytać: "no dobrze, to kiedy 5. sezon?". I jeszcze raz z podziwem spojrzeć na skromny duński serial, który pokazał, jak prezentować świat polityki bez zbytniego demonizowania i idealizowania, z punktu widzenia kobiet, mierzących się z ogromnymi wyzwaniami osobistymi nawet w kraju, gdzie są parytety i wiele innych ułatwień, a przy tym tak samo uzależnionych od bycia częścią tej gry jak wszyscy politycy od zarania dziejów.
Ale "Borgen" nie jest tylko serialem ważnym i potrzebnym. To przede wszystkim cztery sezony wyśmienitej, trzymającej na krawędzi fotela rozrywki, której twórca, Adam Price, umiejętnie balansuje pomiędzy zaspokajaniem potrzeb political junkies i miłośników skromnych europejskich seriali a puszczaniem oczka do fanów amerykańskiej popkultury. W tym politycznym serialu był już i rasowy thriller, i sporo melodramatu, i wątki jak z telenoweli — wszystko sprawnie zmiksowane w inteligentny dramat dla widza, który lubi złożone postacie i rozmyte granice pomiędzy tym, co dobre i złe, właściwe i nie do przyjęcia, moralne i naganne. Mam nadzieję, że 5. sezon "Borgen" to formalność, bo zostało dużo do opowiedzenia.