"Obi-Wan Kenobi" sprawdza, czy stary Jedi nie rdzewieje – recenzja premiery serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
28 maja 2022, 18:01
"Obi-Wan Kenobi" (Fot. Disney+)
Chociaż w rzeczywistości minęło nawet więcej czasu niż w świecie "Gwiezdnych wojen", najważniejsze nie uległo zmianie – oglądanie tam Ewana McGregora to wciąż przyjemność. Spoilery.
Chociaż w rzeczywistości minęło nawet więcej czasu niż w świecie "Gwiezdnych wojen", najważniejsze nie uległo zmianie – oglądanie tam Ewana McGregora to wciąż przyjemność. Spoilery.
Czy dziesięć lat w perspektywie ogromnej galaktyki to coś więcej niż mgnienie oka? Raczej nie, ale w uniwersum "Gwiezdnych wojen" jest to wystarczający czas, żeby postawić na głowie cały dotychczasowy porządek. I mowa nie tyle o zastąpieniu Republiki budzącym grozę Imperium, co przede wszystkim o unicestwieniu starożytnego zakonu, niegdyś stojącego na straży pokoju, dzisiaj reprezentowanego przez ostatnich niedobitków ukrywających się w najdalszych zakątkach kosmosu i tępionych bezlitośnie niczym szkodniki. Tak, Jedi są już tylko wspomnieniem, choć niektórzy z nich wciąż jeszcze dość żywym.
Obi-Wan Kenobi – mistrz Jedi wraca w serialu
Przynajmniej jeśli chodzi o brzmienie głośnego swego czasu i nadal coś we wszechświecie znaczącego imienia, mimo że jego właściciel zrobił wiele, żeby zostało one na wieki pogrzebane pod piaskami pustyni. Pozbycie się własnej tożsamości to jednak niełatwa sprawa, szczególnie gdy tą jest legendarny mistrz Jedi, republikański generał i bohater Wojen Klonów. "Obi-Wan Kenobi" mógł więc zniknąć, ale pamięć o nim nie wygasła. Ani po dekadzie w odległej galaktyce, ani nawet po siedemnastu latach w tej znacznie bliższej.
Trzeci już aktorski serial produkcji Disney+ osadzony w uniwersum "Gwiezdnych wojen" był tym zdecydowanie najbardziej oczekiwanym z wielu powodów. Najważniejszym jest oczywiście fakt, że w centrum uwagi umieścił nie nową postać (jak "The Mandalorian") czy znaną, ale z fabularnego punktu widzenia trzeciorzędną ("Księga Boby Fetta"), lecz bohatera jednocześnie pierwszoplanowego, kultowego i wytęsknionego przez fanów. W końcu premiera "Zemsty Sithów", gdzie Ewan McGregor po raz ostatni wcielił się w Obi-Wana, miała miejsce w 2005 roku, a od tego czasu pamięć o mistrzu Kenobim zaginęła (nie licząc wersji animowanych). Tak jakby jedna z najważniejszych postaci w całym uniwersum naprawdę zapadła się po ziemię.
Oczywiście były ku temu czysto fabularne powody. Nie każdemu zdarza się wszak schodzić ze sceny równie spektakularnie, co Obi-Wanowi, który nie tylko znalazł się po przegranej stronie wojny, stracił przyjaciół i wszystko, w co wierzył, ale też w dużym stopniu sam się do tej klęski przyczynił, nie zapobiegając upadkowi swojego ucznia. Zdecydowanie miał prawo schować się w jaskini i dać o sobie zapomnieć do momentu, aż uniwersum się o niego upomni. O tym natomiast w ostatnich latach mówiło się wielokrotnie, najczęściej w formie filmowej, z planów jednak nic nie wyszło. Aż do teraz, gdy legendarny bohater wrócił na ekrany w serialu w reżyserii Deborah Chow ("The Mandalorian"), w niewielkim stopniu przypominając jednak postać, którą był kiedyś.
Obi-Wan Kenobi, czyli stary człowiek i jego traumy
Nie chodzi rzecz jasna o aparycję Ewana McGregora, bo ten nawet w nieco zapuszczonym wydaniu i bogatszy o kilka zmarszczek wciąż prezentuje się świetnie. Poza wyglądem zewnętrznym trudno jednak dostrzec w jego bohaterze cechy dawnego rycerza Jedi. Zniknęła gdzieś bijąca z niego pewność siebie przechodząca niekiedy wręcz w zuchwałość, uleciał dawny czar zastąpiony zwyczajną szarością, trudno nawet o kiedyś oczywiste opanowanie w każdej sytuacji.
Serialowy Obi-Wan to człowiek, na którego wyglądzie i zachowaniu odbija się wiek. Pogrążony we własnych ponurych myślach i wspomnieniach, szukający jeszcze ucieczki od nich w Mocy, ale nieznajdujący z nią połączenia. Wreszcie z własnego wyboru odcięty od świata, ukrywający się na tatooińskim pustkowiu i skupiający na nieprzyciąganiu uwagi oraz wypełnianiu ostatniego zadania, jakie mu pozostało. Doglądaniu rozwoju i bezpieczeństwa kolejnego Skywalkera. Ale tylko z dystansu, przecież wiadomo, co stało się z jego ojcem, jak łaskawie przypomniał opiekujący się chłopcem Owen Lars (Joel Edgerton, "Kolej podziemna").
Ile w tym wszystkim rzeczywistej winy tytułowego bohatera, a ile jej sobie wmawia, to kwestia mocno dyskusyjna. Faktem jest jednak, że dręczony przeszłością Jedi nie tylko utracił dawne atuty, ale też odciął się od własnych przekonań, odmawiając pomocy potrzebującym. Obi-Wan to wspomnienie, zakopane wraz z dwoma mieczami świetlnymi pod piaskiem i wracające tylko w sennych koszmarach starego Bena Kenobiego. A skoro już o nim mowa, to czy też odnosiliście wrażenie, że na twarzy McGregora odbija się tu oblicze Aleca Guinnessa?
Obi-Wan Kenobi – między brakiem a nową nadzieją
Jest to o tyle istotne, że mający z oczywistych względów więcej wspólnego z trylogią prequeli "Obi-Wan Kenobi" już w pierwszych dwóch z sześciu zaplanowanych odcinków okazał się swego rodzaju pomostem między nimi, a oryginalnymi "Gwiezdnymi wojnami". Pomostem wbrew pozorom całkiem udanym, choć pomysł z wprowadzeniem do historii małej Lei (Vivien Lyra Blair, "Pan Corman") aż za bardzo przypomina pewnego Mandalorianina i jego zielonego towarzysza. Ale abstrahując od disneyowskiej strategii łapania widzów na urocze dzieci, trudno się w gruncie rzeczy do tego fabularnego wytrychu przyczepić.
Poszczególne elementy pasują tu wszak do siebie całkiem nieźle, nie tylko nie kolidując (za bardzo) z filmowym kanonem, ale też dobrze wyjaśniając motywację Kenobiego. Jeśli coś miało sprawić, że ten zaryzykuje wyjściem z ukrycia, to tylko pomoc jednej z dwóch ostatnich nadziei galaktyki na pokonanie Imperium. Niechętny, pełen obaw i wątpliwości Obi-Wan ulega więc w końcu prośbie Baila Organy (Jimmy Smits, "The West Wing"), wyruszając śladem porwanej dziewczynki i nie wiedząc, że pakuje się w ten sposób prosto w pułapkę.
Tę zastawiła niejaka Reva (Moses Ingram, "Gambit królowej"), jedna z Inkwizytorów, zajmujących się ściganiem po całej galaktyce i likwidowaniem ostatnich żyjących Jedi. Wziąwszy na cel Obi-Wana, trafnie przewiduje, że ten ruszy z pomocą małej księżniczce, a całej reszty można się już domyślić. Z jednej strony opuszczenie Tatooine przynosi ogromną ulgę, bo pustynną planetą można się już było porządnie zmęczyć, z drugiej oznacza też, że punkt ciężkości opowieści przesuwa się nieco dalej od cierpiącego Obi-Wana w stronę innych elementów serialowej fabuły. A to już gorsza wiadomość.
Obi-Wan Kenobi – czy warto oglądać serial Disney+?
Oczywiście trudno było oczekiwać, że cały serial będzie swoistym studium depresji głównego bohatera, ale rozdźwięk w jakości między nim a pozostałymi wątkami jest jednak spory. Nadzieję na poprawę można wiązać z włączeniem do historii Dartha Vadera (ukryty pod warstwami charakteryzacji Hayden Christensen), wciąż jednak bardziej ekscytujące niż cokolwiek innego są emocjonalne skutki odkrycia przez Obi-Wana, że jego dawny uczeń żyje.
Trudno się tak naprawdę temu dziwić o tyle, że już w filmach mogliśmy się przyzwyczaić do dominacji historii Kenobiego nad całą resztą, zarówno pod względem jakości scenariusza, jak i aktorskiej kreacji. W serialu nic nie uległo zmianie – Ewan McGregor w tytułowej roli to wciąż największy atut i zdecydowanie najlepszy powód, by zainteresować się produkcją Disney+. Lata mijają, Obi-Wan może być innym człowiekiem, ale charyzma aktora nadal działa, dzięki czemu oglądanie jego bohatera nawet w formie dalekiej od lat świetności to czysta przyjemność.
Duet z dziesięcioletnią Leią Organą również wypada nieźle, zwłaszcza że casting się udał i dostrzeżenie w młodej aktorce zarówno starszej wersji bohaterki, jak i jej filmowej matki przychodzi naturalnie. To drugie prowadzi nawet do ładnego, emocjonalnego momentu z Obi-Wanem, który pozwala zapomnieć o wcześniejszej kuriozalnej gonitwie po dachach czy ogólnie o fakcie, że scenariusz jest tutaj przez większość czasu pisany łopatą i trzyma się na słowo honoru. Dodajcie jednowymiarowe czarne charaktery i drugi plan wypełniony postaciami napisanymi z myślą o gościnnych występach i niczym innym (wybija się jedynie Kumail Nanjiani w roli intrygującego kanciarza Haji Estree), a otrzymacie serialowe "Gwiezdne wojny" w pigułce.
W przypadku tej produkcji wpadki są jednak łatwiejsze do wybaczenia i sądzę, że tak zostanie już do końca. Nawet jeśli "Obi-Wan Kenobi" w żaden sposób nie wybije się ponad przeciętność. Nie musi, bo to akurat jedna z tych historii, w których fabuła ma absolutnie drugorzędne znaczenie, dopóki twórcy nie przesadzają i pozwalają nam się zwyczajnie nacieszyć obecnością uwielbianego bohatera. Dobrze cię znowu widzieć, mistrzu Kenobi.