"61st Street" korzysta z klisz, ale zabiera głos w ważnej sprawie — recenzja serialu AMC od Petera Moffata
Nikodem Pankowiak
26 maja 2022, 17:58
"61st Street" (Fot. AMC)
"61st Street" zabiera widzów do Chicago, na ulice, których mieszkańcy boją się nie tylko z przestępców, ale także tych, którzy mają z nimi walczyć. W takich warunkach łatwo o tragedię.
"61st Street" zabiera widzów do Chicago, na ulice, których mieszkańcy boją się nie tylko z przestępców, ale także tych, którzy mają z nimi walczyć. W takich warunkach łatwo o tragedię.
"61st Street", nowy serial AMC, którego twórcą jest Peter Moffat ("Your Honor", a wcześniej "Criminal Justice", czyli brytyjski oryginał "Długiej nocy") trafił na ekrany niemalże w idealnym momencie — gdy przez Stany Zjednoczone przetacza się debata o rasowej niesprawiedliwości i brutalności policji, z którą zmagać muszą się przede wszystkim czarnoskórzy obywatele USA. W Ameryce po śmierci George'a Floyda wciąż zbyt mało jest takich produkcji, więc serial, w którym główną rolę gra Courtney B. Vance ("American Crime Story: Sprawa OJ Simpsona"), miał potencjał, by zmusić do dyskusji i refleksji. Nie wydaje się jednak, by wykorzystał go do końca.
61st Street — o czym jest serial Petera Moffata?
"61st Street" to tragiczna historia młodego, dobrze zapowiadającego się sportowca, Mosesa Johnsona (Tosin Cole, "Doktor Who"), który znalazł się w złym czasie w złym miejscu. Gdy spod kontroli wymyka się policyjna próba przyskrzynienia handlarzy narkotykami, Moses zaczyna uciekać, a w pościg za nim rusza policjant Michael Rossi (Patrick Mulvey, "Dziewczyna z doświadczeniem"). Pościg kończy się niefortunnym wypadkiem, w wyniku którego Michael ginie, a Moses staje się najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Chicago.
Jego obrony podejmuje się Franklin Roberts (Courtney B. Vance) — prawnik, który szykuje się do zakończenia zawodowej kariery z powodów zdrowotnych oraz aby zrobić miejsce swojej żonie (Aunjanue Ellis, "Jak nas widzą"), która ma polityczne ambicje. Martha startuje w lokalnych wyborach, mocno podkreślając potrzebę obcięcia policyjnych funduszy. Można zatem powiedzieć, że razem z mężem — obrońcą chłopaka oskarżonego o zabójstwo funkcjonariusza — tworzą najbardziej znienawidzoną przez policję parę w mieście.
A policja oczywiście zrobi wszystko, często uciekając się nieczystej gry, byle tylko doprowadzić do skazania młodego człowieka, którego oskarżają o śmierć kolegi. Wszystko to oczywiście podszyte jest rasizmem i przekonaniem, że odznaka i broń w kaburze usprawiedliwiają każde niemoralne działanie. Franklin, jako człowiek doświadczony życiem, wie jedno — jeśli nie jesteś biały, nie licz na to, że system ci pomoże, prędzej staniesz się jego ofiarą.
61st Street zabiera głos w ważnej dyskusji
Produkcja Moffata i AMC dostała z góry zamówienie na dwa sezony (oba zostały już nakręcone), co z pewnością dało twórcom ogromny komfort podczas pracy i możliwość dokładnego rozplanowania całej historii. I faktycznie, od samego początku można odczuć, że fabuła nie biegnie na łeb na szyję, ponieważ scenarzyści doskonale wiedzą dokąd i kiedy chcą dotrzeć. Dlatego nie jest to serial, który należałoby oceniać po jednym czy dwóch odcinkach. One są tak naprawdę prologiem — intrygującym, ale tylko prologiem — do tego, co zobaczymy później.
Produkcja AMC chce być ważnym głosem w dyskusji o dyskryminacji i rasizmie w USA, ale mam wrażenie, że swoją szansę na to wykorzystuje tylko połowicznie. Trudno zarzucać serialowi, że jest śmiertelnie poważny — trudno, aby nie był, skoro podejmuje taką tematykę, ale twórcom brakuje czasem wyczucia, kiedy uderzyć w patetyczne tony, a kiedy odpuścić. Za dużo tu trochę kaznodziejskich, natchnionych przemów — jak na przykład wtedy, gdy Franklin rozmawia ze świadkiem śmierci Rossiego, a ten na wstępie serwuje nam monolog o traktowaniu czarnoskórych przez policję.
Sama postać Franklina — choć trzeba przyznać, że Vance gra go rewelacyjnie — również została uszyta z różnych bohaterów, których wielokrotnie widzieliśmy już na ekranach. Prawnik z powołania walczący z systemem w imię wyższego dobra? Znamy to już aż za dobrze. Mimo tego, to właśnie Vance jest koniem pociągowym "61st Street" — jego występ, zwłaszcza gdy mocniej zaczyna być akcentowany wątek choroby Franklina, na długo może pozostać w pamięci.
61st Street — czy warto oglądać serial AMC?
Pozostała część obsady również próbuje dotrzymać mu kroku, choć oczywiście większość z jej członków nie dostaje tylu okazji do brylowania. Jednak gdy je dostają, wykorzystują je w pełni. Tu przede wszystkim warto wyróżnić Tosina Cole'a, który udźwignął swoją niełatwą rolę, w której łatwo byłoby przeszarżować, i Aunjanue Ellis będącą doskonałą ekranową partnerką dla Vance'a.
Świetna obsada nie jest w stanie jednak przykryć wad produkcji — tych może nie ma zbyt wiele, ale jednak są widoczne na tyle, że trudno je zignorować. Z klisz stworzeni są nie tylko bohaterowie "61st Street", ale także sama historia i cały styl produkcji. Nie ma tu nic, czego nie widzielibyśmy już lata temu choćby w takich serialach jak "American Crime". Trzeba jednak oddać Moffatowi — białemu Brytyjczykowi — że do historii niesprawiedliwego traktowania czarnoskórych mieszkańców USA podszedł z największym szacunkiem. Gdybyśmy nie wiedzieli, kto jest twórcą serialu, moglibyśmy nieźle się zaskoczyć.
"61st Street" może prowokować do dyskusji, ale by odbić się naprawdę szerokim echem, musiałby być serialem wybitnym. Tym jednak nie jest, więc skończy się tylko na skłonieniu do refleksji tych, którzy go zobaczą. Takie produkcje wciąż są szalenie potrzebne, a zapotrzebowanie na nie nie zostało jeszcze w pełni zaspokojone. Życzyłbym tylko ich twórcom, żeby do ich opowiadania potrafili odnaleźć własny język. Nie zawsze obsada będzie w stanie zamaskować braki.