4. sezon "Stranger Things" jest mroczny, gigantyczny i wypakowany fajerwerkami — recenzja pierwszej części
Marta Wawrzyn
27 maja 2022, 08:02
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
4. sezon "Stranger Things" to najdroższa do tej pory produkcja telewizyjna — i to widać. Wszystko jest ogromne, efektowne i dosłownie ocieka kasą, tylko gdzie podziały się dawne emocje?
4. sezon "Stranger Things" to najdroższa do tej pory produkcja telewizyjna — i to widać. Wszystko jest ogromne, efektowne i dosłownie ocieka kasą, tylko gdzie podziały się dawne emocje?
Dekadę temu, kiedy Netflix startował z własnymi serialami, byliśmy przekonani, że czeka nas rywalizacja z kablówkami, w której kluczową rolę odegra jakość. Kilka lat później streamingowy gigant sprawił, że znienawidziliśmy słowo "algorytm", a obecnie usiłuje wydostać się z tarapatów — po stracie 200 tys. użytkowników w pierwszym kwartale, krachu akcji na giełdzie i zwolnieniach w firmie — rzucając na szalę swój najmocniejszy atut, czyli "Stranger Things". Tyle że w tym kolosie, z wypakowanymi efektami specjalnymi odcinkami trwającymi średnio po 75 minut, coraz trudniej rozpoznać wdzięczny list miłosny dwóch młodych twórców do lat 80. Mimo że bawią się oni tymi samymi zabawkami, nie zmieniając ani trochę formuły.
4. sezon Stranger Things to zwrot w stronę horroru
4. sezon "Stranger Things" ma premierę blisko trzy lata po 3. serii i choćby z tego powodu, pewnie jak większość krytyków, odpaliłam nowe odcinki (widziałam przedpremierowo całą siódemkę z pierwszej części) z dużym entuzjazmem. Dziewięć godzin później zostało coś na kształt mieszanych uczuć. Czy to zły sezon? Nie! Zdecydowanie nie. Ale też daleki od najlepszego. Czy wycięłabym jedną trzecią wątków, a resztę skróciła, przypominając braciom Dufferom, że filmy Stevena Spielberga, którymi się inspirowali, są krótsze od najdłuższego odcinka "Stranger Things" (czyli mającego dwie i pół godziny finału, który dopiero przed nami)? Oj, tak. Oglądając ten bombastyczny, efekciarski, przez większość czasu wyprany z emocji, pozbawiony uroku, świeżości i pomysłowości, ale za to wypakowany akcją i CGI spektakl, mocno tęskniłam za 1. sezonem, kiedy ściskało się kciuki za grupkę dzieciaków, ratujących kolegę z łap potwora, i kibicowało ogolonej dziewczynce.
Z drugiej strony, "Stranger Things" nie robi niczego, czego by nie robiły filmowe blockbustery — ani też niczego, czego nie robiłoby choćby w poprzednim sezonie. Dufferowie kolejne sezony piszą jak kinowe sequele, a te zazwyczaj opierają się na tym, że dajemy widzowi to samo, tylko więcej, bardziej i efektowniej. Dokładnie tak jest tutaj. 4. sezon hitu Netfliksa opiera się na kilku podstawach. Po pierwsze, przyznaje głośno, że skoro dzieciaki są już prawie dorosłe, to wraz z nimi powinna dorosnąć cała historia. Za tym idzie zwrot w kierunku mrocznego, gęstego, świetnie zrealizowanego i często autentycznie przerażającego horroru psychologicznego.
Vecna, mający swoje korzenie w Dungeons & Dragons stwór, nie zawodzi jako antagonista sezonu. Klimat jest fenomenalny i nie ma co się obrażać na to, że jego główną składową jest 30 mln dolarów na odcinek. To świetny, filmowo zrealizowany spektakl, który najlepiej oglądać wieczorami, po odcinku, na większym ekranie. Choć słysząc hasło "filmowe odcinki", wciąż mam w pamięci nieszczęsny 8. sezon "Gry o tron" i walkę z ustawieniami urządzenia, żeby coś zobaczyć podczas bitwy o Winterfell, 4. sezon "Stranger Things" nie jest podobnym przypadkiem. To czysty popcorn bez wychodzenia do kina. Vecna, dom Creela, mroczne lasy w okolicach Hawkins, wnętrze laboratorium, śniegi Rosji i Alaski — wszystko zrobione jest z rozmachem i wygląda świetnie. Nawet zwykła scena szkolnej gry w koszykówkę zrealizowana jest tak, że "Lakers: Dynastia zwycięzców" by się nie powstydziła.
Stranger Things sezon 4 — najlepiej wypada Hawkins
Większy problem mam z fabułą tego sezonu — rozbuchaną, przeciągniętą, wypakowaną niepotrzebnymi scenami i koniec końców stanowiącą raczej jałowe doznanie. Co w dużym stopniu jest efektem powiększenia serialowego świata i zasiedlenia go dodatkowymi bohaterami, z których większość przez te dziewięć godzin nie zdążyła stanąć na własnych nogach. Trochę jak kiedyś "Gra o tron", "Stranger Things" ma w tym sezonie odcinki poszatkowane na kilka lokacji. Część akcji dzieje się w Hawkins, część w Kalifornii, część w Newadzie i Utah, część w Rosji, część na Alasce — zaś bohaterowie rozbijają się na małe grupki, które nie mają ze sobą styczności, tylko skupiają się na wykonaniu mniejszych misji, połączonych wspólnym celem. W efekcie odcinki są wypełnione scenami, przez które trzeba przebrnąć w nadziei, że kiedyś nasza cierpliwość zostanie nagrodzona. Czy zostaje? Zazwyczaj tak. Ale wciąż, żelazny tyłek to podstawa, jeśli planujecie binge-watching.
Zdecydowanie najlepiej wypada wątek z Hawkins, począwszy od 1. odcinka, gdzie klasyczna high school drama — z typową amerykańską hierarchią, czyli sportowcami i cheerleaderkami na samym szczycie i nerdami na totalnym dnie — przechodzi gładko w pełnokrwisty horror, a skończywszy na szaleństwach Vecny i robiącej wrażenie swoim rozmachem wizycie po Drugiej Stronie. Wszystko zaczyna się od tytułowego The Hellfire Club z premierowego odcinka, czyli klubu graczy w Dungeons & Dragons, któremu przewodzi metalowiec imieniem Eddie (Joseph Quinn, "Cormoran Strike"), aka najlepszy nowy nabytek w "Stranger Things". Do klubu należą Mike (Finn Wolfhard) i Dustin (Gaten Matarazzo), a po cichu też Lucas (Caleb McLaughlin), dzięki koszykówce próbujący awansować do grona popularnych dzieciaków — takich jak kapitan drużyny, Jason (Mason Dye, "Teen Wolf"), i jego dziewczyna, cheeleaderka Chrissy (Grace Van Dien, "Greenhouse Academy").
Mike szybko wyjeżdża do Kalifornii, do Jedenastki (Millie Bobby Brown), zaś Dustin, Lucas, Eddie, Max (Sadie Sink), Steve (Joe Keery), Nancy (Natalia Dyer) i Robin (Maya Hawke) tworzą najlepszą w tym sezonie ekipę, w której jest chemia, energia, lekkość poprzednich sezonów i wszystko to, czego brakuje w innych wątkach. Oglądanie ich to przez większość czasu czysta frajda, bo są tu i prawdziwe emocje, i mnóstwo typowej przygodówki, i nawiązania do najbardziej charakterystycznych scen z serialu, począwszy od jazdy na rowerach przez Hawkins, a skończywszy na komunikowaniu się za pomocą światełek. A do tego cała tona horroru w stylu lat 80., zwłaszcza że wjeżdża jeszcze wątek mordercy Victora Creela i pojawia się Robert Englund, znany z roli Freddiego Kruegera w "Koszmarze z ulicy Wiązów".
Dodatkowo to ten wątek, w zasadzie jako jedyny, potrafi sprawić, że autentycznie jesteśmy przykuci do ekranu, zastanawiając się, czy nasza ulubiona postać wyjdzie cało z tarapatów. Świetną, pogłębioną własną historię dostaje Max, wciąż mocno przeżywająca to, co się stało z Billym (Dacre Montgomery). Sadie Sink wyciska maksimum emocji ze swojej roli i gwarantuję wam, że zapamiętacie jej powracającą "piosenkę przewodnią". Strzałem w dziesiątkę okazuje się też duet Nancy i Robin. Bardzo różniące się od siebie dziewczyny z początku raczej się czubią, niż lubią, by na przestrzeni, ugh, dziewięciu godzin zbudować równie fajną dynamikę, co kiedyś Steve i Dustin (z której zresztą serial również wciąż korzysta pełnymi garściami).
Stranger Things w 4. sezonie to typowy blockbuster
Oprócz tego mamy Kalifornię, gdzie Jedenastka, Will (Noah Schnapp), Joyce (Winona Ryder), Jonathan (Charlie Heaton), a także Mike, nasz ulubiony tropiciel spisków Murray (Brett Gelman) oraz kolega Jonathana, wiecznie spalony trawką Argyle (Eduardo Franco) mają do wykonanie własną misję, a nawet kilka różnych misji. Jedenastka — i jej trudna, wciąż dość zagadkowa przeszłość — dostaje w tym sezonie dużo czasu ekranowego i wymaga od widza najwięcej cierpliwości, zanim z bzdurnych, wielopiętrowych intryg spiskowo-rządowych z dobrymi, złymi i nijakimi agentami narodzi się mięsista historia, łącząca to wszystko z wątkiem z Hawkins.
Joyce ma tylko jeden cel w tym sezonie — ratować Hoppera (David Harbour). Ten zaś utkwił w rosyjskim więzieniu i choć nie jest tajemnicą, jak to się musi skończyć, przechodzimy razem z nim pięćset nudnych, przewidywalnych zwrotów akcji, prowadzących dokładnie tam, gdzie myślimy, że doprowadzą. Ten wątek należało ciąć, ciąć i jeszcze raz ciąć, nawet kosztem części uroczych scen Joyce i Murraya. Trudno też przejść do początku dziennego nad tym, że zawsze coś mocno zgrzyta, kiedy Amerykanie próbują pokazywać "prawdziwą Rosję". Nawet jeśli Dufferowie pofatygowali się nakręcić te sceny w Europie Środkowo-Wschodniej, a dokładniej na Litwie, w tych samych miejscówkach, gdzie powstawał "Czarnobyl" od HBO.
Wszystko to razem jest po prostu gigantyczne i choć Dufferowie dają radę utrzymać całość w szwach, jest wrażenie, że gdzieś w tym kolosie gubi się duch dawnego "Stranger Things". Niby twórcy robią to samo, tylko bardziej, więc trudno przyczepić się do czegoś konkretnego. Po przemęczeniu całości — nie wyobrażam sobie binge-watchingu, bo obejrzenie tego w cztery dni to już było dla mnie spore wyzwanie — odnoszę jednak wrażenie, że z wdzięcznego, świeżego serialu, zawierającego w sobie wszystko to, co kochaliśmy w popkulturze z lat 80., zrobił się wyrachowany, rozbuchany blockbuster. Nawet kuriozalny podział sezonu na części — siedem plus dwa odcinki, naprawdę? — wydaje mi się być częścią cynicznego planu Netfliksa, żeby nabić sobie więcej miliardów minut w pierwszy weekend i wreszcie mieć się czym pochwalić. Takie prawo show biznesu, ale oglądając seriale, lubię jeszcze czasem myśleć, że chodzi w tym o coś więcej, niż, przepraszam, trzepanie kasy.
Przy tak liczebnej obsadzie niektórzy, jak Will i Mike, ledwie dostają swoje pięć minut. O wyczekiwanej przeze mnie roli Amybeth McNulty ("Ania, nie Anna") nie wspominając — jej postać, Vickie, ma dosłownie chwilę rozmowy z Robin w 1. odcinku i choć zakładam, że wróci, to jednak w tym sezonie wystarczy mrugnąć, żeby ją przeoczyć. Z kolei wątek szkolnych sportowców tak bardzo prowadzi donikąd, że spokojnie można było go obciąć — nawet jeśli obrazuje on coś, co nie tylko Amerykanie lubili uprawiać, a mianowicie polowania na satanistów.
Stranger Things sezon — a może by tak po odcinku?
Choć na pierwszy rzut oka "Stranger Things" w 4. sezonie pozostaje sobą, w udany sposób bawiąc się tymi samymi schematami i motywami co zawsze, a przy tym w trochę mroczniejszym i doroślejszym klimacie, to jednak za mocno stawia na rozmach, akcję i efekciarstwo. Gubi się nie tylko dawny duch serialu, który kiedyś ani nie chciał, ani nie musiał być drugą "Grą o tron", ale też rozwój postaci i relacji między nimi. Na nieustającej bieganinie cierpią emocje, tak że z całej siódemki mogę wyróżnić jedynie odcinek "Dear Billy" jako ten, kiedy autentycznie ściskałam kciuki za jakąś postać i byłam przerażona, że moglibyśmy ją nieodwracalnie stracić.
I mimo że wiele rzeczy w tym sezonie wyszło, a dostarczone odpowiedzi na wielkie pytania, są raczej satysfakcjonujące, odnoszę wrażenie, że oglądałam nie kolejny rozdział serialu, który polubiłam za świeżość i bezpretensjonalność, a jakieś szaleńcze, rozdęte opus magnum jego twórców. I już się zastanawiam, ile dni mi zajmie przebrnięcie przez dwuipółgodzinny finał. Czy to w ogóle jeszcze serial? Najlepsze odcinki w historii telewizji, jak "Ozymandias", "Pine Barrens" czy "The Suitcase", mieściły się w godzinie i były perełkami od początku do końca.
Netflix chyba nie wiedział, co zrobić, stąd podział "na pół", którego tajniki być może pojmiemy, kiedy zobaczymy drugą część. Szkoda, że nie zdecydowano się na bardziej drastyczny krok, czyli całkowite odejście od modelu binge-watchingu i wypuszczanie sezonu po odcinku co tydzień. Wydaje mi się, że w mniejszych dawkach nowe "Stranger Things" byłoby znacznie bardziej strawne, a dodatkowo mielibyśmy frajdę, omawiając fanowskie teorie — z których część się sprawdza, ale nie zawsze w taki sposób, jak wam się wydawało — i rozgryzając cliffhangery kończące kolejne odcinki. A jest kilka mocniejszych twistów w tym sezonie.
Wszystko to razem składa się na najbardziej ambitny, efektowny i zarazem budzący największe wątpliwości sezon "Stranger Things". Miło widzieć ekipę z Hawkins z powrotem i cieszy mnie, że nie ma powtórki z totalnej katastrofy, jaką była finałowa seria "Gry o tron" — czego zaczęłam się mocno obawiać po zapowiedziach ekipy, że przed nami coś wyjątkowego. Na szczęście albo nieszczęście żadnej wyjątkowości tu nie widać, podobnie jak innowacyjności. To kolejny sprawny sezon blockbustera, zrealizowany za absurdalne pieniądze i według najstarszych prawideł gatunku. Szykujcie popcorn i do dzieła. Miliardy netfliksowych minut nie naliczą się same.