W "Better Call Saul" nadeszła pora na konsekwencje – recenzja finału pierwszej części 6. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 maja 2022, 19:28
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Jimmy i Kim od dawna kroczyli tą ścieżką, więc trudno mówić o wielkim zaskoczeniu. Nawet bez niego półmetek finałowego sezonu jest jednak niczym zderzenie ze ścianą. Spoilery!
Jimmy i Kim od dawna kroczyli tą ścieżką, więc trudno mówić o wielkim zaskoczeniu. Nawet bez niego półmetek finałowego sezonu jest jednak niczym zderzenie ze ścianą. Spoilery!
Najpierw oglądaliśmy "Better Call Saul" jako spin-off/prequel "Breaking Bad", luźniejszy od oryginału z uwagi na tytułowego bohatera, którego wówczas znaliśmy tylko z jednego, bardzo wyrazistego wcielenia. W miarę gdy odkrywaliśmy, że Jimmy McGill (Bob Odenkirk) to postać, na którą składa się cała paleta barw, a te kolorowe wcale wśród nich nie dominują, serial stawał się pełnoprawnym dramatem, który można było umieszczać w jednym rzędzie z historią Waltera White'a. To jednak nie był koniec, bo pierwszoplanową rolę przejęła Kim (Rhea Seehorn), skupiając naszą uwagę na swojej ewolucji w głównego rozgrywającego. Dziś można natomiast powiedzieć, że to wszystko tylko kawałki układanki, jaką jest "Better Call Saul" – historia o złych wyborach, ich konsekwencjach i przypadkowych ofiarach.
Better Call Saul i D-Day na półmetku 6. sezonu
"Plan and Execution", którym zakończyła się pierwsza połowa finałowego sezonu (druga, składająca się z sześciu odcinków, startuje 11 lipca), musiało być godziną wyjątkową. Nie tylko ze względu na to, że twórcy z jakiegoś powodu zdecydowali się przerwać historię właśnie w tym miejscu, ale także z powodu wydarzeń, których świadkami byliśmy przez ostatnie tygodnie. W końcu do tutejszej wersji lądowania w Normandii byliśmy długo przygotowywani, a to zapowiadało się nawet lepiej niż oryginał. Wszak tym razem Eisenhower rzucił wszystko inne i sam pognał na plażę Omaha.
No dobrze, wystarczy już wojennych aluzji, zwłaszcza że z każdym kolejnym odcinkiem odnosiłem wrażenie, że Dwight Eisenhower może się schować przy Kim Wexler. Bohaterka, którą jeszcze na początku 6. sezonu widziałem raczej w roli osoby dopiero poznającej kuszące zalety flirtu z "ciemną stronę mocy", pokazała przed tygodniem swoje jeszcze inne oblicze – tej, która z mrokiem nie musi flirtować, bo od dawna bardzo dobrze go zna. Po prostu dotąd trzymała się na dystans, jego stopniowe zmniejszenie tłumacząc większym dobrem. To mogło jednak przejść wyłącznie do momentu, gdy w poprzednim odcinku wykonała dosłowny zwrot o 180 stopni.
W tamtej chwili było już wiadomo, że cokolwiek się stanie, czeka nas bardzo głośne "bum". Pytaniem pozostawało, czy będzie to odgłos upadającego Howarda (Patrick Fabian), czy może raczej coś innego. Jak się okazało, pytanie było źle postawione. Powinno bowiem brzmieć nie "czy", ale "ile razy" Howard upadnie. Otóż dwa.
Better Call Saul — nieprzewidziane skutki zabawy
Cała tragedia wykracza jednak daleko zarówno poza ułamek sekundy, w którym Hamlin padł martwy na podłogę w mieszkaniu Jimmy'ego i Kim, jak i znacznie dłuższy, cierpliwie i precyzyjnie wykonany plan, mający go zdyskredytować. Wszystko to, oglądane z dzisiejszej perspektywy, jest wręcz mało istotne w zestawieniu z tłem, które teraz z całą mocą wybija się na czoło. Tłem zawierającym pytania, których wcześniej nie chcieliśmy sobie zadawać. Czy sprawa z Sandpiper jest w ogóle warta świeczki? Czy Howard nie oberwał wcześniej już wystarczająco? Czym właściwie ten gość tak bardzo zawinił, poza byciem dupkiem?
Jasne, że przy okazji wcześniejszych odcinków nie zadawaliśmy sobie takich pytań – tak samo, jak nie zadajemy podobnych, oglądając każdą telewizyjną czy filmową fabułę. Już jednak rzut oka na prywatne życie Howarda, mieszkającego w domku gościnnym i udającego, że jego małżeństwo jeszcze trwa, wystarczył, żeby dostrzec kryjący się za sprawą problem. Nie było w niej żadnego wyższego celu czy słusznej zemsty. To wszystko zabawa, ale daleka od niewinnego przekrętu, mimo że dążyła do tego samego. Adrenaliny. Przyjemności. Triumfu. Poczucia się niezwyciężonym po ułożeniu i wykonaniu perfekcyjnego planu. Ależ to musiało niesamowicie smakować! Czyli co, jednak warto było?
Chciałbym z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie, nigdy w życiu, Kim powinna odpuścić i skupić się na karierze. Ale po co się oszukiwać? Mając wątpliwości już nie tylko z tyłu głowy, ale postawione wprost przed oczami, wciąż z wypiekami na twarzy oglądałem, jak Jimmy pospiesznie zbierał swoją "filmową" ekipę, jak robili dokrętki, by pasowały do nowych okoliczności, jak plan uzupełniał się o brakujące elementy i wreszcie, jak perfekcyjnie się realizował, gdy Howard sam doprowadził się na skraj przepaści, po czym bez zastanowienia w nią skoczył. Może nie byłem tak tym wszystkim nakręcony, jak Jimmy i Kim, którzy błyskawicznie przeszli do konsumpcji własnego zapału, ale zdecydowanie rozumiałem ekscytację. Wtedy jednak nadeszły niespodziewane konsekwencje.
Better Call Saul, czyli seria bardzo złych decyzji
Powiecie, że to przecież zwykły przypadek. Skończyło się tragicznie, jednak trudno obwiniać Jimmy'ego i Kim za to, że Howard znalazł się w złym miejscu o złej porze. Ale czy naprawdę? A może znów się oszukujemy, szukając usprawiedliwienia dla pary lubianych bohaterów i zabawy, którą tak dobrze się nam oglądało?
Peter Gould i Vince Gilligan, tym razem rękami reżysera i scenarzysty Thomasa Schnauza ("Z Archiwum X", "Breaking Bad"), po raz kolejny pokazali, że są mistrzami nie tylko w układaniu wyrafinowanych intryg, ale też w ukrywaniu za nimi czegoś więcej. Postaci, których barwna powierzchowność skrywa niejedną warstwę. Emocji, jakie ci bohaterowie i ich losy wywołują w widzach, choć na pozór zrobiono niewiele, by tak było. A wreszcie dręczących pytań i wątpliwości, z jakimi pozostawia seans, każąc zrewidować wiele wcześniejszych poglądów.
Nie chodzi oczywiście o to, żeby teraz widzieć w Jimmym i Kim monstra, które za nic mają ludzkie życie. Przeciwnie, zwłaszcza jej reakcja na pojawienie się na scenie Lalo (Tony Dalton), gdy w pierwszym odruchu wyczuła, co grozi Howardowi, wskazuje na coś wręcz odwrotnego. Jak już wspominałem – problemem nie jest ani jego śmierć, ani przekręt. Te stanowią efektowne, bolesne i szokujące (z uwagi na gwałtowność, a nie nieprzewidywalność), ale tylko skutki. Konsekwencje szeregu decyzji, czasem usprawiedliwionych, czasem nie, które prowadziły bohaterów do tu i teraz. Czy mogli je przewidzieć? Pewnie nie. Ale czy mogli im zapobiec, obierając mniej ekscytującą ścieżkę, o której doskonale wiedzieli, że jest tą słuszną? Oczywiście że tak. I ty, drogi widzu, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.
Better Call Saul – kto będzie następną ofiarą?
Mając na uwadze wszystko wymienione, warto jednak pamiętać, że tak jak państwo Wexler-McGill nie są tu czarnymi charakterami, tak i my nie musimy się czuć źle z faktem, że wciąż im kibicujemy. Co więcej, teraz możemy ściskać za nich kciuki jeszcze mocniej, kompletnie nie licząc się z wiedzą, że co najmniej jedno z nich na pewno wyjdzie z tej afery cało. Pal licho przyszłość, inny serial i całe to wykreowane uniwersum – liczy się moment, w którym nas zostawiono, ich przerażone twarze, uśmiech Lalo i leżącego w kałuży krwi Howarda.
Idealnie dobrany cliffhanger, mocne zakończenie, doskonały powód, żeby spędzić najbliższe siedem tygodni na debatach, jakie szanse na przeżycie ma Kim. Jej los jest z oczywistych względów najistotniejszy, ale absolutnie nie można powiedzieć, że w związku z tym mało ważna staje się cała reszta. Wręcz przeciwnie, bo dopiero teraz, mając rozjuszonego, bezlitosnego, a jednocześnie wyrachowanego w swoim postępowaniu Lalo w tym samym miejscu, gdzie cała reszta, można spodziewać się prawdziwych fajerwerków. I znów – cóż z tego, że wiemy, czym to się ogólnie skończy? Nie znamy przecież szczegółów, a te odgrywają w "Better Call Saul" absolutnie kluczową rolę.
I nieważne, czy mówiąc o szczegółach, ma się na myśli przyszłość Kim albo Gene'a z Cinnabon (którego po raz ostatni widzieliśmy w premierze 5. sezonu), konfrontację Lalo z Gusem (Giancarlo Esposito), czy przejście Saula Goodmana na swoje po wszystkim, czego doświadczył. Tutaj najbardziej pamiętna może okazać się nawet drobnostka, jak kadr z wywołanym przeciągiem drgnięciem płomienia świecy zwiastującym zagrożenie. Wiemy jedynie tyle, że fabularna puszka została porządnie wstrząśnięta tuż przed tym, jak twórcy zaczęli ją otwierać. Ani Chucka, ani Howarda, którzy znali prosty trik na uspokojenie gotujących się w środku bąbelków, już z nami nie ma. Czy to oznacza niekontrolowaną eksplozję?