"Miłość ponad czasem" to historia bardziej problematyczna niż romantyczna — recenzja serialu HBO
Marta Wawrzyn
16 maja 2022, 08:02
"Miłość ponad czasem" (Fot. HBO)
Fani książki "Żona podróżnika w czasie" Audrey Niffenegger czekali 20 lat na ekranizację oddającą jej ducha. I doczekali się — wraz z głośnymi pytaniami o niepokojący wątek romansu z sześciolatką.
Fani książki "Żona podróżnika w czasie" Audrey Niffenegger czekali 20 lat na ekranizację oddającą jej ducha. I doczekali się — wraz z głośnymi pytaniami o niepokojący wątek romansu z sześciolatką.
Kiedy spotykają się pierwszy raz, ona ma 20 lat, a on 28. O ile jednak on jej w ogóle nie rozpoznaje, ona jego zna świetnie. Bo to podróżnik w czasie, którego po raz pierwszy spotkała na łące w posiadłości rodziców, kiedy miała sześć lat. On, wtedy w wieku 36 lat, dosłownie spadł z nieba, całkiem nagi, i poprosił ją, żeby przyniosła mu ubranie ojca. Ona bez zbędnych pytań to zrobiła, a potem spotkali się w tym miejscu jeszcze 152 razy, zanim ona dorosła. On — za każdym razem przybywający z czasów, kiedy miał więcej niż 28 lat — wiedział, że ona jest jego przyszłą żoną. Ona spędziła dzieciństwo i lata nastoletnie, czekając na niego, tęskniąc za nim i zakochując się w nim. I kochała go przez całe życie, walcząc z komplikacjami, jakie wynikały z jego niekontrolowanych przenosin w czasie. Romantyczne? Taaak. Jasne.
Miłość ponad czasem, czyli romans z sześciolatką?
Nie widzieliśmy tego w 2003 roku, kiedy ukazała się książka Audrey Niffenegger. Nie widzieliśmy tego w 2009 roku, kiedy w przesłodzonym filmie "Zaklęci w czasie" na jej podstawie zakochiwali się w sobie Rachel McAdams i Eric Bana. Dziś, po #MeToo, po licznych seksaferach i — w moim przypadku — po dokładnym przeanalizowaniu, jak działały romanse starszych panów z nastolatkami w filmach Woody'ego Allena, nie da się tak po prostu przejść do porządku dziennego nad faktem, że w serialu "Miłość w czasie" wszystko zaczyna się od romantycznych spotkań faceta w okolicach trzydziestki, czterdziestki (wiek Henry'ego, który odwiedza małą Clare, zawsze jest nieco inny) i sześciolatki "wychowywanej" na jego przyszłą żonę. Nie potrafią tego zrobić amerykańscy krytycy — serial ma najniższą ocenę na Metacritic w historii HBO, "pokonując" nawet koszmarną, pełną kloacznych żartów komedię "Świat w opałach" — i ja też nie jestem w stanie. Nawet jeśli część mnie miło wspomina film z Rachel McAdams i chce się cieszyć tym, co w serialu wyszło.
Oliwy do ognia dolał zresztą sam twórca "Miłości ponad czasem", Steven Moffat ("Doktor Who", "Sherlock"), który zrzucił na widzów scenę, gdzie bezpośrednio odniósł się do potencjalnych zarzutów, że mamy tu do czynienia z uwodzeniem dziecka przez dorosłego. I zrobił to dokładnie tak, jak Woody Allen — chociażby w "Manhattanie" — czyli kazał 18-letniej Clare (Rose Leslie, "Gra o tron") dosłownie błagać o seks 41-letniego Henry'ego (Theo James, "Sanditon"), a temu polecił się opierać, ale tylko do pewnego stopnia. Auć, auć, auć. Drogie HBO, dlaczego? A dodam, że scen mających związek z inicjacją seksualną, które chciałabym "odzobaczyć", jest więcej — np. pierwsze homoseksualne doświadczenie Henry'ego. Jest jeszcze absolutnie fatalny wątek z gwałtem i próbą, no cóż, pomszczenia go.
Nie pojmuję, jak w HBO mogli dopuścić do tej katastrofy i nie przepisać tej historii tak, aby przynajmniej zminimalizować ryzyko najgorszych skojarzeń. Rozumiem, czemu Moffat, który wiele razy w wywiadach zachwycał się książką Niffenegger, mógł nie zauważyć problemu, będącego już w samym DNA tej historii. 20 lat temu nikt go zresztą nie widział. Ale od tego czasu w telewizji minęła cała epoka. Nie mówię, żebyśmy poszatkowali "Przyjaciół", wywalili do kosza całego niepoprawnego politycznie "Seinfelda" i zapomnieli, że "Mała Brytania" kiedyś nas bawiła. Mówię, że teraz jesteśmy, a przynajmniej powinniśmy być wystarczająco mądrzy, aby wiedzieć, jak problematyczne są spotkania dorosłego faceta z sześcioletnią "przyszłą żoną".
Miłość ponad czasem — czy warto oglądać serial?
I niestety bardzo, ale to bardzo trudno jest "Miłość w czasie" tak po prostu zrecenzować, nie zwracając uwagi na ten niepokojący detal. Spróbujmy jednak wyjść poza niego i zapytać: czy są jakiekolwiek powody, by oglądać serial HBO? Cóż, i tak, i nie. Jeśli kochacie oryginał tak jak Moffat, będziecie zadowoleni z jednej rzeczy — sześcioodcinkowy 1. sezon serialu (widziałam całość) jest mu dość wierny, rezygnując z tony lukru, którą ociekał film z 2009 roku, i stawiając na więcej słodko-gorzkiego miksu, w którym wielkim emocjom towarzyszy spora dawka cierpkości, sarkazmu i czarnego humoru. Serial jest mroczniejszy, bardziej pokręcony, skomplikowany i znacznie głębszy — a przy tym wciąż niewystarczająco głęboki.
Gdybym spotkała Henry'ego i Clare tylko w wersji, kiedy ona ma 20 lat, a on 28, i oboje zdają się za sobą nie przepadać — ona jest zakochana w jego starszej wersji, on ją widzi pierwszy raz w życiu — możliwe, że bym ich nawet polubiła i kibicowałabym im, trochę na tej zasadzie, co łamiącej wszelkie reguły parze z "You're the Worst". Drugi odcinek, z ich randką w Chicago, flashbackami z Kate Siegel ("Nocna msza") w roli matki Henry'ego oraz powracającą konkluzją, że podróże w czasie tylko Henry'ego dobijają, każąc mu wracać w nieskończoność do najgorszych momentów w życiu, jest najmocniejszy z całości. Potem serial się sypie.
Bo potem przekonujemy się na przykład, że w relacji Henry'ego i Clare jest dziwnie mało chemii. Theo James i Rose Leslie wypadają razem nieźle, kiedy po kumpelsku się przekomarzają, ale w romantycznych scenach widać, że to po prostu nie to. Leslie opowiadała w TVLine, że to był jej pierwszy "test na chemię", który robiła na Zoomie, a ja mam ochotę złośliwie odpowiedzieć: to już wiemy, jak nie należy tego robić. Patrząc na nich, w niektórych wersjach jeszcze w nie najlepszych perukach, trudno uwierzyć, że to jedna z tych potężnych historii miłosnych, które sprawiają, że całe nasze życie się zmienia, bo dla ukochanej osoby zrobimy wszystko. Nie, tu raczej pojawiają się pytania, czy Clare rzeczywiście musiała spędzić życie, czekając od szóstego roku życia na tę jedyną osobę, by skończyć w tak przeciętnym związku.
Miłość ponad czasem pasowałaby do Netfliksa
Przeciętność to drugie imię "Miłości ponad czasem" (pierwsze też zaczyna się na P). Serial zbyt często brnie w problematyczne wątki, powtarza banały o życiu, miłości i całej reszcie, razi nie najlepiej napisanymi dialogami. Mimo wszystko podoba mi się, jak Steven Moffat miksuje, to, co w tej historii jest magiczne, z tym, co jest realistyczne, przyziemne i smutno-śmieszne. W swoich najlepszych momentach serial dochodzi do gorzkich konkluzji, jak np. tego, że Henry ma swoją supermoc zupełnie "po nic" — nie walczy z przestępcami, nie zmienia świata na lepsze, raczej jest przez niego przerzucany jak (zupełnie nagi) tobołek. Że to wszystko jest ciężkie, skomplikowane i kompletnie bezcelowe. A historia miłosna jego i Clare, poza tym że jest najbardziej romantyczna na świecie (jeśli nie myśleć o tym słowie na P), zawiera w sobie liczne komplikacje, problemy i tragedie. I tysiąc twistów, jak to u Moffata.
Fani Jedenastego Doktora uśmiechną się nie raz, nie dwa, a i koszmarnych skojarzeń mogą mieć mniej, bo przecież mała rudowłosa dziewczynka, czekająca na podróżnika w czasie to… niejaka Amy Pond, prawda? A późniejsze, dorosłe historie Clare i Henry'ego również przypominają Doktora w wersji Matta Smitha i jego poplątaną historię miłosną z River Song. Jedno i drugie jest zainspirowane książką Audrey Niffenegger, do czego Steven Moffat już się przyznawał. Ale też niestety jedno i drugie wypada znacznie lepiej, niż jego ekranizacja "Miłości w czasie".
Do zarzutów wypada jeszcze dodać drugi plan. Desmin Borges ("You're the Worst") i Natasha Lopez ("Prawo i porządek: Sekcja specjalna") marnują się jako Gomez i Charisse, będąc raczej statystami niż parą najlepszych przyjaciół w życiu Henry'ego i Clare. Zwłaszcza temu pierwszemu należy się w końcu coś więcej niż kolejna rola najlepszego kumpla, zwłaszcza że w tej konkretnej nie ma wiele do zagrania.
Wszystko to razem składa się na pytanie: co ten serial w ogóle robi w HBO? "Miłość ponad czasem" pasowałaby raczej do HBO Max, wetknięta gdzieś pomiędzy "Julię" a "Stworzoną do miłości" — a jeszcze bardziej do Netfliksa, jako jedna z tych produkcji, które robią błyskawiczną karierę przez jeden weekend i o których zapominamy w okolicach wtorku, środy. A potem Netflix by ją skasował i nawet nie pofatygował się, aby ogłosić, że 2. sezonu nie będzie — ale nam by to w ogóle nie przeszkadzało, bo i tak już nie kojarzylibyśmy, że coś takiego w ogóle kiedykolwiek oglądaliśmy.
Tymczasem HBO ma — a przynajmniej zdaje się mieć, sądząc po tym, co się dzieje w finale — plany kontynuacji. Sześcioodcinkowy 1. sezon w reżyserii Davida Nuttera ("Gra o tron") nie opowiada całej historii Henry'ego i Clare, zostawiając miejsce na co najmniej jeszcze dwa sezony. Trzymam kciuki, żeby nigdy one nie powstały.