"Lakers: Dynastia zwycięzców" może być nieuczciwa, ale nudna nie jest ani trochę – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
10 maja 2022, 20:10
"Lakers: Dynastia zwycięzców" (Fot. HBO)
Historia Lakersów z lat 80. jest tak barwna, że nie trzeba jej w żaden sposób upiększać. Ale czy serial zasługuje na krytykę, jeśli to robi? Po finale 1. sezonu daleko mi do takiej opinii. Spoilery!
Historia Lakersów z lat 80. jest tak barwna, że nie trzeba jej w żaden sposób upiększać. Ale czy serial zasługuje na krytykę, jeśli to robi? Po finale 1. sezonu daleko mi do takiej opinii. Spoilery!
Gdy "Lakers: Dynastia zwycięzców" rozpoczynała swój marsz po złoto już w debiutanckim sezonie, można się było spodziewać, że narobi trochę szumu. I rzeczywiście, znane nazwiska oraz atrakcyjny temat przyciągnęły masową publikę, uwagę zwrócili też krytycy i bardziej wymagający widzowie, a że dodatkową "promocję" zrobili serialowi byli gracze, o popularność nie było trudno. Wątpliwością pozostawało, czy produkcja HBO zasługuje na rozgłos, czy może raczej został on sztucznie nadmuchany. Zadałbym jednak inne pytanie: co tutaj nie jest nadmuchane?
Lakers: Dynastia zwycięzców – finał o dużej stawce
Kończący 1. serię odcinek (kontynuacja oczywiście jest już zamówiona), w którym zaserwowano nam dosłowny finał sezonu dla Lakersów, jest idealnym podsumowaniem wszystkiego, co oglądaliśmy przez ostatnie tygodnie. Rozciągnięty na większą część odcinka, decydujący o mistrzostwie NBA w 1980 roku mecz między drużynami z Los Angeles i Filadelfii właściwie nie potrzebował żadnego scenariusza, bo ten napisał się już sam w rzeczywistości, w dużej mierze rękami Magica Johnsona (Quincy Isaiah). Twórcy musieli go tylko przystroić w piękne piórka i sprzedać widzom jak najlepszy rodzaj rozrywki. Czyli zrobić dokładnie to samo, co wychodziło im ze zwykle niezłym skutkiem przez cały sezon. Nie zawiedli i rzecz jasna absolutnie niczym nie zaskoczyli.
Podążając za prostą fabułą i twistami tak przewidywalnymi, że gdyby nie były prawdziwe, trzeba by je skrytykować, mogliśmy oglądać, jak Lakersów tuż przed decydującymi starciami dopada najgorszy koszmar z możliwych – strata kapitana, Kareema Abdula-Jabbara (Solomon Hughes). Tego samego, który poświęcając własne zdrowie, przed chwilą wygrał im mecz, otwierając drogę do mistrzowskiego pucharu. Ale czy da się dojść do celu bez niego? Z samym Magikiem, który potrafi błyszczeć jak diament, ale w powszechnej opinii stoi niżej od innego rewelacyjnego debiutanta, Larry'ego Birda (Sean Patrick Small)? A pewnie że się da, oczywiście z kilkoma zwrotami akcji i emocjonalnym dreszczowcem po drodze.
No dobra, dreszczowcem to musiało być dla obecnych wówczas na hali w Filadelfii i oglądających na żywo w telewizji. Dla nas już niekoniecznie, co nie umniejsza faktu, że całość oglądało się świetnie, zarówno dzięki znakomicie zrealizowanym scenom z gry, jak i umiejętnie poprowadzonej narracji całego odcinka. Reżyserująca Salli Richardson (która pokazała, że potrafi się dostosować do każdych okoliczności, bo tylko w ostatnich wpisach w jej filmografii widnieją też odcinki "Pozłacanego wieku" czy "Koła czasu") zgrabnie przeplatała fragmenty rozgrywki z obserwującymi ją w różnych okolicznościach bohaterami, nadając każdemu wątkowi odpowiedniego kontekstu i umieszczając go w dynamicznej całości. Efekt nie był może wyjątkowy, ale czy można mieć jakieś większe zarzuty?
Lakers: Dynastia zwycięzców — emocje w finale
W gruncie rzeczy nie, przynajmniej jeśli uznamy, że "liczyłem na coś więcej" nie jest ostatecznym argumentem w dyskusji. Jasne, że "Dynastia zwycięzców" opiera się na prostych schematach fabularnych i równie gładko napisanych postaciach, ale jednak nie da się im wszystkim odmówić życia. Na przestrzeni sezonu można dostrzec ewolucję poszczególnych postaci, od tych kluczowych i nakręcających się nawzajem, jak Magic i Kareem, po drugoplanowe i jeszcze mające swój kluczowy czas przed sobą, jak choćby Jeanie Buss (Hadley Robinson). Można też oczywiście zauważyć, że większość z nich nie wychodzi poza jedną, dwie cechy, a niektórzy pozostają chodzącą sztampą – nie mówcie mi jednak, że sztampa w wykonaniu Jerry'ego Bussa (John C. Reilly) nie jest na swój sposób urzekająca!
W takim właśnie stylu urzeka też serial, który nie musi sięgać szczególnie głęboko po emocje widzów, żeby je i tak wywoływać. Czy za sprawą Jacka McKinneya (Tracy Letts), którego "oczyszczono" z aury rozgoryczonego starca, czy Paula Westheada (Jason Segel) i Pata Rileya (Adrien Brody) oraz ich firmowych zabiegów taktyczno-motywacyjnych, czy krążącego gdzieś na granicy zawału i wysadzenia hali Spectrum w powietrze Jerry'ego Westa (absolutnie genialny Jason Clarke). Wszystko i wszyscy tu buzowali, a nawet jeśli stawka wydarzeń się wam aż tak albo wcale nie udzielała, czuć ją było praktycznie w każdym kadrze – także z dala od wydarzeń, przypomnijcie sobie tylko frustrację Jeanie na ojca.
Mimo że każdy z dobiegających tu do mety wątków był łatwy do rozszyfrowania i w teorii prosty do poprowadzenia, w rzeczywistości spięcie ich w spójną, rozbudowaną i pełną energii historię trzeba uznać za naprawdę spore osiągnięcie. Serialowi "Lakersi", w przeciwieństwie do tych grających w koszykówkę, nie musieli w najważniejszym momencie improwizować, licząc na bajecznie utalentowanego dzieciaka. Oni sobie tego dzieciaka, jak i całą resztę, wcześniej odpowiednio przygotowali, budując od początku sezonu układankę może nie wybitną, ale prezentującą się bardzo efektownie i najzwyczajniej w świecie sprawiającą masę frajdy.
Lakers: Dynastia zwycięzców, czyli fakty vs fikcja
Co z kolei bardzo istotne w kontekście towarzyszących serialowi dyskusji, frajda wynikała w finale w dużym stopniu z niepodkoloryzowanej rzeczywistości (a przynajmniej tak sądzę po przejrzeniu internetowych relacji z tamtych rozgrywek NBA). Czyli co? Jednak Kareem Abdul-Jabbar górą, a w HBO powinni się trzymać się faktów? Cóż, niekoniecznie.
Problem, jak zawsze zresztą, leży w dobraniu odpowiednich proporcji przez każdą ze stron. Mogę zrozumieć złość uczestników prawdziwych wydarzeń, że ktoś został potraktowany niesprawiedliwie, że fabuła przeinacza fakty albo spłyca całą historię. Ale jeszcze lepiej rozumiem twórców, którzy tak te fakty dobierają, przestawiają i ubarwiają, żeby prezentowały się jak najlepiej na ekranie. Rzadko w końcu zdarza się, żeby rzeczywistość wyglądała jak 6. mecz finałów NBA z 1980 roku i nie wymagała żadnego "usprawnienia". A takie przypadki, w których prześciga ona pod względem absurdu twórczą wyobraźnię (tak, Spencer Haywood naprawdę planował morderstwo), zmuszając scenarzystów do złagodzenia przekazu, żeby miał on jakikolwiek sens, to już w ogóle jakaś aberracja.
Wszystko to pokazuje jednak, że droga od prawdziwych wydarzeń do fabuły jest wyjątkowo kręta, w żaden sposób nie dając się wpisać w prosty konflikt prawdy z kłamstwem. Czy serial HBO jest nieuczciwy wobec realnych wzorów swoich bohaterów? Być może, oni sami wiedzą to najlepiej. Ale sposobu, w jaki tę "nieuczciwość" zamienia w telewizyjny show, nigdy w życiu nie nazwałbym nudnym. Co więcej, jestem gotów na powtórkę, nie martwiąc się póki co tym, że w 2. sezonie (i pewnie kolejnych) te same sztuczki mogą już nie działać.