"Better Things" na koniec uczy patrzeć na jasną stronę życia – recenzja finału serialu Pameli Adlon
Kamila Czaja
4 maja 2022, 20:02
"Better Things" (Fot. FX)
"Better Things" pewnie mogłoby się skończyć tydzień wcześniej, ale Pamela Aldon przypomina, że w chaosie życia zawsze da się coś jeszcze dopowiedzieć i coś sobie uświadomić.
"Better Things" pewnie mogłoby się skończyć tydzień wcześniej, ale Pamela Aldon przypomina, że w chaosie życia zawsze da się coś jeszcze dopowiedzieć i coś sobie uświadomić.
Jakoś zaskakuje przypomnienie, że "Better Things" ("Lepsze życie") to produkcja debiutująca w 2016 roku, a nie wcześniej. Wprawdzie jej uniwersalność, mam nadzieję, pozwoli jej teraz starzeć się bardzo powoli, ale przez zaledwie sześć lat zmieniło się w tej branży wiele, a historia oparta w dużej mierze na życiu twórczyni serialu ewidentnie pochodzi z epoki większej twórczej wolności w telewizji. "Better Things" przetrwało odejście po 2. sezonie Louisa C.K., przełamało opór tych, którzy pewnie nie mieli ochoty oglądać produkcji, przy której kręceniu ten komik miał duży udział, udowodniło, że Pamela Adlon potrafi sama udźwignąć presję i na własnych warunkach opowiadać jeszcze przez parę lat perypetie członkiń klanu Fox.
Nie był to serial idealny – po obiecującej serii 1. i rewelacyjnej serii 2. (z "Eulogy", "White Rock", "Graduation") kolejny sezon był nierówny (chociaż zawierał mocne punkty jak "Chicago", "The Unknown", "Easter" czy "Shake the Cocktail"). Jednak seria 4. to znów coś rewelacyjnego (dla mnie wręcz najlepszego w roku 2020), z odcinkami takimi jak choćby "New Orleans" i "Listen to the Roosters". Ten ostatni spokojnie mógłby pełnić rolę finału całości, ale zdecydowano, że powstanie jeszcze sezon 5., z góry planowany jako ostatni. Zaczął się dobrze, subtelnie wyznaczając rodzinne i zawodowe wątki do rozwikłania przez Sam (Adlon), póki jeszcze możemy ją widzieć na ekranie. I skończył się też bardzo udanie, dowodząc, że twórczyni miała zamysł, gdzie chce doprowadzić swoją bohaterkę
Finał Better Things i pretekstowy ślub
Przyznaję, że nie zachwycam się finałem bezkrytycznie – w przeciwieństwie do wymienionych wyżej nie trafiłby na listę moich ukochanych odcinków "Better Things". Znalazłoby się tam natomiast miejsce dla przedostatniego "England", bo właśnie po zeszłotygodniowych decyzjach Phil (Celia Imrie) i Max (Mikey Madison) miałam poczucie, że wszystko trafiło idealnie na swoje miejsce, wzruszałam się i przeżywałam, że już zaraz jednego z najlepszych seriali ostatnich lat nie będzie. Natomiast po "We Are Not Alone" bardziej na chłodno analizowałam, czemu Adlon zdecydowała się na taki finał. I raczej rozumiem, niż czuję jej wybór, chociaż ileś scen na pewno ze mną zostanie. I padły ważne słowa, bez których faktycznie nie byłoby widać wyraźnego postępu Sam – zostaje więc kwestia, czy gustuje się w takich wyrazistych codach.
Jako że nie ma chyba lepszego sposobu na zebranie w jednym miejscu pierwszo- i drugoplanowych postaci, żeby widzowie mogli się pożegnać z każdym, "Better Things" w ostatnim odcinku wyprawia przyjęcie, konkretnie ślub. Może to tylko moja subiektywna hierarchia postaci w serialu FX, ale przyznaję, że akurat małżeństwo, rozstanie, romans i drugi ślub Sunny (Alysia Reiner) i Jeffa (Greg Cromer) to sprawy zupełnie mi obojętne. Traktuję więc tę ceremonię właśnie jako finałowy pretekst, żeby ludzie bliscy Sam, z niektórymi (świeżo lub na nowo) brytyjskimi wyjątkami, mogli się spotkać i przypomnieć, że chociaż rodzina Fox jest mało tradycyjna, to jest bardzo liczna, obejmuje bowiem wiele osób, które stały się rodziną z wyboru.
Finał "Better Things" dzięki organizacji dużej imprezy mógł też pokazać, jak ważna jest Sam. Jej, wydawałoby się czasem, że bezowocne, wysiłki spajania grupy doczekały się nawet wyrażonego bardzo wprost uznania ze strony Duke (Olivia Edward) i, co jeszcze bardziej szokujące, Caroline (Rosalind Chao). I to właśnie w kameralnych rozmowach rozgrywało się to, co ważne, a ten cały ślub nie przebił się, przynajmniej w moim oglądaniu, jako ważny punkt. Lepiej zapamiętam początkowy utwór Duke (twórcy oryginału brali udział na nagraniach), czyli kolejny dowód, że pozornie nieznaczące sceny z poprzednich odcinków nabierają w tym serialu sensu.
Better Things do końca wygrywa kameralnością
Zdecydowanie ciekawsza od ślubu była rozmowa Sam z trudną szwagierką o relacjach z matkami (chyba nikt nie pomyślałby na początku sezonu, że to właśnie Caroline pomoże w kwestii rzeźby przy schodach!). Wątek macierzyństwa i wpływu na kolejne generacje zawsze był dla "Better Things" ważny, więc dobrze, że i tu mocno wybrzmiał. A równocześnie od kilku sezonów nie dominował już aż tak, zrezygnowano też z szukania Sam partnera lub partnerki. W "We Are Not Alone" wszystkie płaszczyzny życia głównej bohaterki spleciono i najważniejsze w finale obok tytułowego przypomnienia, że nie jesteśmy sami, wydaje się odkrycie przez Sam, że czuje się dobrze ze sobą, że po latach zmagań znalazła się w punkcie, w którym może powiedzieć, że jest naprawdę szczęśliwa.
"Better Things" to serial o kolejnych szansach na szczęście, i z tym wątek Sunny i Jeffa ładnie się łączy, ale o szansach niespektakularnych – i tu ważniejsze niż oficjalne ceremonie wydają się małe kroki, kameralne sceny, drobne rytuały. Dojrzewanie do bycia naprawdę sobą najwyraźniej widoczne było w przypadku córek Sam, które przeszły naprawdę skomplikowaną drogę od jednych z najbardziej nieznośnych telewizyjnych postaci po wciąż szukające tożsamości, ale zdecydowanie bardziej już świadome siebie osoby. Jednak dojrzewali tu wszyscy, a "Better Things", nie twierdząc, że proces kiedyś się kończy, w finale wyraźnie daje dowody, że dojrzeć można.
I chociaż miałam wrażenie, że serial, który zbudował swoją wyjątkowość na artystycznym chaosie codzienności, w finale był miejscami chaotyczny po prostu, nieartystycznie, to nawet to ma jakoś w przypadku wizji Adlon sens. W życiu też wszystko dzieje się naraz – czasem jest to niespodziewany okres (temat traktowany tu zupełnie bez tabu), czasem trzeba wypuścić rybkę do stawu, czasem zdarzają się niemające wielkich konsekwencji zbiegi okoliczności (grany przez Johna Ortiza właściciel dawnego domu Sam, okazujący się spotkanym później parkowym strażnikiem). Serial puszcza do nas oko, nie tylko dosłownie, gdy Sam i inni bohaterowie przełamują na końcu "czwartą ścianę", ale i wtedy, gdy do pozornie zamkniętych wątków dodaje przewrotne dopowiedzenia (sprzedane karty bejsbolowe nie należały do Sam, "przepracowana" już menopauza płata figle).
5. sezon Better Things zostawia nam swój optymizm
Serial zdaje się przypominać, że zawsze znajdzie się coś do dopowiedzenia, a finał jest umowny. Co nie znaczy, że Adlon unika symbolicznych gestów w ostatnim odcinku. Uzupełnia codzienność nie tylko ślubem przyjaciół Sam, ale też emocjonalnie trudnym wystawieniem domu matki na sprzedaż, bardzo sentymentalnym odjazdem "w siną dal" i zwróceniem się postaci do widzów. "Better Things" zawsze było serialem o niełatwej, szeroko rozumianej rodzinie i miłości, zawsze zachęcało do patrzenia na plusy. Z tego względu ciepłe wyznanie płynące z ekranu w rytmie wspólnie wykonywanego "Always Looks on the Bright Side of Life" (kolejna zabawa w klamrę: sezon rozpoczął się innym pythonowskim kawałkiem – "Galaxy Song") ma porządne umocowanie w całości.
Pamela Segall Adlon, symbolicznie używająca w napisach końcowych finału także nazwiska panieńskiego, dała nam pięć sezonów magii codzienności, długą listę odcinków wyjątkowych, przemyślaną historię niedoskonałych postaci, które uwielbialiśmy w ich niedoskonałości, główną bohaterkę niesprowadzalną do jednej życiowej roli, odważny i nienachalny i dający się uniwersalizować komentarz do wielu bieżących spraw. Pewnie drugiego takiego serialu już nie będzie. Pozostaje nam więc powracać do tego.