"Pachinko", czyli dary i przekleństwa dla kolejnych pokoleń – recenzja finału 1. sezonu serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
30 kwietnia 2022, 13:02
"Pachinko" (Fot. Apple TV+)
Przez ostatnie tygodnie "Pachinko" udowadniało, że tytuł jednej z najlepszych serialowych nowości tego roku jest słuszny. Finał nic w tym względzie nie zmienił – a co po nim zostało? Spoilery!
Przez ostatnie tygodnie "Pachinko" udowadniało, że tytuł jednej z najlepszych serialowych nowości tego roku jest słuszny. Finał nic w tym względzie nie zmienił – a co po nim zostało? Spoilery!
Korea, Japonia, a nawet szczypta Hawajów. W kończącym 1. sezon ósmym odcinku "Pachinko" mogliśmy posmakować kilku miejsc, mimo że wcale nie ruszaliśmy się z Osaki, podróżując jak zawsze tylko w czasie. Serial Apple TV+ nauczył nas już jednak wcześniej, że "gdzie" ma tutaj wymiar znacznie więcej niż tylko fizyczny, bo w ważne miejsce przenieść może wspomnienie, tęsknota czy związane z nim emocje. Tych w finale nie brakowało, ale niestety tylko nieliczne były pozytywne.
Pachinko – wielkie dramaty w finale 1. sezonu
Zanim jednak przyszło do przykrych spraw, mogliśmy doświadczyć paru momentów szczęścia – tym bardziej szczególnych, że rzadkich i krótkich, zwłaszcza jeśli mowa o przeszłości Sunji (Kim Min-ha) i jej bliskich. Obserwując szczęśliwą rodzinę obchodzącą pierwsze urodziny małego Mozasu (zaliczyliśmy kilkuletni przeskok do roku 1938) i związany z tym tradycyjny rytuał doljabi, trudno jednak było dojść do podobnego wniosku. Przeciwnie, momentalnie zapominało się o towarzyszącej im biedzie, życiu z dala od domu i byciu obywatelami gorszej kategorii. Uśmiechy na twarzach zgromadzonych mówiły, że każdy trud można pokonać, trzymając się razem. Wiadomo było, że długo się ten stan nie utrzyma.
I rzeczywiście, zaraz po czołówce (tym razem muzycznie w koreańskim wydaniu) wróciliśmy do bardziej znanych tu klimatów, doświadczając dwóch różnych, choć równie bolesnych strat. Tej spodziewanej, bo dotyczącej ciężko chorej Hany (Mari Yamamoto) w 1989 roku i tej spadającej jak z grom jasnego nieba kilka dekad wcześniej, gdy za działalność związkową aresztowany został Isak (Steve Sang-hyun Noh). Okoliczności i ludzie kompletnie inni, jednak emocje bardzo podobne, na czele z poczuciem wszechobecnej w tym świecie niesprawiedliwości. Zarówno wobec Isaka i Hany, jak i ich bliskich – bo czym niby zawinili ci, którzy o niczym nie wiedzieli?
"Pachinko" nie odpowiada na tak postawione pytanie, woląc skupić się na konsekwencjach – materialnych i emocjonalnych – obydwu sytuacji. A te okazały się ze wszech miar poważne zwłaszcza w latach 30., gdy Sunja nie tylko została z dwójką małych dzieci na utrzymaniu, ale i z poczuciem rozczarowania, a może nawet bycia oszukaną. Bo cóż jej po słowach o nadziei i oparciu, jakim był Isak dla robotników? Z jej perspektywy mąż okazał się skrywać przed nią ogromny sekret. Nieważne, że utrzymywanie wszystkiego w tajemnicy było słuszne, bo chroniło żonę i synów przed konsekwencjami. Odkrycie, że w tak znaczącym stopniu nie znasz ukochanego człowieka, musi boleć.
Zrozumienie, jak bardzo dotknęło to wszystko Sunję, jest o tyle proste, że absolutnie fenomenalnie wypada w tej roli Kim Min-ha. Młoda aktorka przeprowadza swoją bohaterkę przez kilka emocjonalnych stadiów, zaczynając od strachu i upokorzenia, pozwalając na wściekłość i krótką chwilę na rozpacz, aż po determinację zamienioną w "najlepsze kimchi na świecie". Twórcy nie sięgają po żadne nadzwyczajne środki, opierając niemal wszystko na barkach aktorki, która wydobywa z Sunji całe pokłady niezłomnego człowieczeństwa. Pełnego prostych, ludzkich i w pełni zrozumiałych uczuć, co raz jeszcze czyni tę postać prawdziwą i uniwersalną, dodając jej do już znanych warstw kolejne.
Pachinko, czyli odkrywanie rodzinnych tajemnic
Te natomiast trzeba połączyć z ogólną historią rodzinną, która mimo zakończenia sezonu jest oczywiście daleka od zakończenia (na szczęście 2. sezon został już potwierdzony, a jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem twórczyni serialu Soo Hugh, to po nim dostaniemy jeszcze dwa następne). Finał wręcz pomnożył wątpliwości dotyczące choćby Noa (Park Jae-jun) – syna Sunji ze związku z Hansu (Lee Min-ho), którego nieobecność w przyszłości rodzi coraz więcej pytań. W 1989 roku zostaje ledwie wspomniany, w 1938 jest nie tyle obecny, co stanowi serce opowieści. Co więc stało się pomiędzy tymi datami?
Przynajmniej fragmentów odpowiedzi można się rzecz jasna domyślać (ewentualnie przeczytać książkę) z rzucanych mimochodem słów czy pojawieniem się w życiu małego Noa biologicznego ojca. Całościowy obraz jest jednak póki co przed nami zakryty, co można odczytywać jako element większego fabularnego planu. Prowadząc dwuetapową narrację, twórcy "Pachinko" bowiem nie tylko urozmaicają nam seans, ale sprytnie budują naturalne zestawienia między oddzielonymi o kilkadziesiąt lat wątkami. Niekoniecznie dotyczącymi tych samych postaci, co zresztą zauważa dorosły Mozasu (Soji Arai), z wyraźną obawą dostrzegając w synu swojego starszego brata.
A co to dokładnie oznacza dla Solomona (Jin Ha)? Wydaje się, że nic dobrego, gdy ten, pchnięty naprzód przez Hanę, rzuca marzenia o amerykańskim śnie, czy może raczej amerykańskiej mrzonce, która miała mu umożliwić ostateczne pozbycie się ciążących w Japonii niczym kula u nogi koreańskich korzeni. To najwyraźniej przestało już być celem przedstawiciela najmłodszego pokolenia serialowych imigrantów, co z jednej strony powinno cieszyć – w końcu mowa o zwrocie ku własnemu dziedzictwu – ale z drugiej może martwić, patrząc na wybrane przez niego środki. Zestawiając podobne obrazy Hansu (w garniturze, który nie mógłby bardziej kontrastować z nędzną scenerią) tłumaczącego synowi, by nie był karaluchem i Solomona gotowego "oskubać" swoich byłych pracodawców na wszelkie możliwe sposoby, można mieć poważne obawy.
Pachinko – prawdziwi ludzie, prawdziwe emocje
Jednocześnie nie da się jednak ukryć, że przy wszystkich przykrych okolicznościach i ponurych perspektywach, nie jest "Pachinko" opowieścią pozbawioną nadziei. Jasne, trudno stawiać teraz na nią wszystkie karty, mając świeżo w pamięci obraz Noa biegnącego rozpaczliwie za samochodem wywożącym jego aresztowanego ojca czy Hanę po raz ostatni żegnającą się z matką. Ale przecież te sceny można przeciwstawić innym.
Hawajom, które w magiczny sposób zmaterializowały się na dachu szpitala. Sunji coraz śmielej przepychającej się i szukającej swojego miejsca na zatłoczonym targu. Nawet prostemu, ale jakże urzekającemu przejściu montażowemu między poszczególnymi liniami czasowymi, oddzielonymi latami historii, ale połączonymi widokiem Sunji wpatrującej się w szybującego po niebie ptaka. Tak jak nie ma w tym serialu ani jednego zdania fałszywie brzmiącego dialogu, tak nie ma zbędnych ujęć. Jak zatem nie wierzyć, że Solomon zostanie jednak ocalony?
Tym razem może niekoniecznie w dosłownym znaczeniu przez zegarek, który wręczyła mu babka (Youn Yuh-jung), a który wiele lat wcześniej wybawił ją z kłopotów, ale przez dziedzictwo, jakie ze sobą niesie? Czemu nie? "Pachinko" pokazało wszak, że granica między przekleństwem a bezcennym darem jest bardzo cienka i zależy w gruncie rzeczy wyłącznie od nas samych.
Czasem może więc warto zrobić z siebie głupca, obrać dłuższą drogę i zadowolić się zwykłym przetrwaniem? Zaprezentowane na końcu odcinka fragmenty rozmów z kobietami, które przed laty musiały opuścić dom, żeby żyć we wrogim i obcym kraju, i których prawdziwe historie zainspirowały tę napisaną dla Sunji, udowodniły przecież najbardziej dobitnie, że w ich postawie może tkwić większa siła niż w nawet najbardziej brawurowym akcie heroizmu. Nudne? Skądże znowu – tak fascynujących, poruszających i zwyczajnie pięknych opowieści chciałoby się usłyszeć i obejrzeć jak najwięcej.