"Miasto jest nasze" pokazuje najgorszą stronę policji — recenzja serialu HBO od twórców kultowego "The Wire"
Nikodem Pankowiak
26 kwietnia 2022, 08:54
"Miasto jest nasze" (Fot. HBO)
David Simon i George Pelecanos wracają do Baltimore i szybko odzierają widzów ze złudzeń. To miasto wciąż pogrążone w chaosie i jeśli od czasu "The Wire" coś się w nim zmieniło, to na gorsze.
David Simon i George Pelecanos wracają do Baltimore i szybko odzierają widzów ze złudzeń. To miasto wciąż pogrążone w chaosie i jeśli od czasu "The Wire" coś się w nim zmieniło, to na gorsze.
Na powrót tych wybitnych telewizyjnych twórców do Baltimore ostrzyłem sobie zęby od momentu, gdy ogłoszono, że "Miasto jest nasze" powstanie. Produkcja oparta na książce Justina Fentona, reportera "Baltimore Sun" zabiera nas ponownie do tego miasta i pokazuje, że to wciąż to samo miejsce, które znamy z "The Wire". Rogi ulic wyglądają podobnie jak kilkanaście lat temu, wciąż zalewają je narkotyki i broń, a policyjne metody stały się jeszcze bardziej brutalne.
Miasto jest nasze – o czym jest serial HBO?
Nowa produkcja HBO oraz Simona i Pelecanosa (czy istnieje w świecie telewizji związek bardziej idealny?) skupia się na powstaniu, a później upadku oddziału Gun Trace Task Force baltimorskiej policji, który miał być jej prawdziwą perłą w koronie. Z czasem wokół oddziału zaczęło pojawiać się coraz więcej kontrowersji, bo stosowane przez jego członków metody były w najlepszym razie bardzo wątpliwe. Pobicia, kradzieże, nieuzasadnione zatrzymania – wszystkie te wykroczenia mają na sumieniu policjanci tworzący GTTF. Gdy podczas jednego z takich nieuzasadnionych zatrzymań ginie młody Afroamerykanin, Freddie Gray, w Baltimore zaczyna buzować, a sprawa jego śmierci staje się zbyt głośna, by móc ją zamieść pod dywan.
W sześcioodcinkowym miniserialu "Miasto jest nasze" (widziałem przedpremierowo całość) z pewnością uświadczymy mniej odcieni szarości niż w "The Wire". David Simon i George Pelecanos wiele spraw przedstawiają w sposób wyjątkowo czarno-biały, już w czołówce sugerując, że nawet jeśli policja nie jest jedynym winnym gangreny toczącej Baltimore, to z pewnością nie robi wiele, by tę gangrenę zatrzymać. Pojedyncze osoby o dobrych intencjach, które wciąż wierzą w sprawiedliwość i grę według zasad, toną w morzu twierdzących, że zaczynając pracę w policji o wszelkich zasadach należy zapomnieć. To jest wojna, tylko że nie do końca wiadomo, kto tu jest ofiarą, a kto agresorem.
Wspomniana śmierć Freddiego Graya to tylko pretekst do pokazania szerszego kontekstu – "Miasto jest nasze", korzystając oczywiście z materiału źródłowego, w dużej mierze skupia się na ogólnym stanie lokalnej policji i politycznych układach i układzikach, przez które w mieście nic nie zmienia się na lepsze, ale nie zapomina przy tym o jednostce. Wśród bohaterów serialu nie brakuje takich, które można oceniać pozytywnie, ale o wielu z nich trudno myśleć bez uczucia pogardy. I tych drugich jest tu niestety więcej.
Miasto jest nasze to serial dla fanów The Wire
Wśród nich znajdują się przede wszystkim oficerowie GTTF, na czele z sierżantem Wayne'em Jenkinsem (Jon Bernthal, "Punisher"), jedną z centralnych postaci całej historii. Jenkinsa poznajemy lepiej wtedy, gdy już zaczynają się jego kłopoty, a śledztwo FBI dotyczące przestępstw popełnianych przez jego oddział zaczyna przynosić pierwsze efekty. Drogę tego bohatera do miejsca, w którym się znalazł, poznajemy dzięki sięgającym kilkunastu lat retrospekcjom. I trudno mówić tutaj o idealiście, który został zniszczony przez system – Jenkins szybko i ochoczo zaczyna grać według reguł panujących w tym środowisku, stając się przy okazji jedną z gwiazd wydziału.
To na niego i jego kolegów swoje polowanie rozpocznie agentka FBI Erika Jensen (Dagmara Domińczyk, "Sukcesja"), dochodzenie na temat tego, co dzieje się w GTTF będzie prowadziła także Nicole Steele (Wunmi Mosaku, "Kraina Lovecrafta"), prokurator z Departamentu Sprawiedliwości. Obie kobiety nie będą miały lekko w świecie wypełnionym samcami alfa, gdzie koledzy nawzajem osłaniają swoje plecy. Na przestrzeni kolejnych odcinków coraz bardziej zaczniemy rozumieć, z jaką pogardą prawo traktują ci, którzy powinni go strzec. Policjanci w tym serialu to przede wszystkim odrażające typki, czyniący krzywdę bez powodu i potrafiący w biały dzień okradać swoje ofiary. Każdy następny odcinek to obserwowanie coraz większej degrengolady, obok której trudno przejść obojętnie. A wszystko pod osłoną prawa i kolegów.
Typem budzącym chyba największe obrzydzenie, przynajmniej w pierwszych odcinkach, jest Daniel Hersl (Josh Charles, "Żona idealna"), policyjny weteran, dla którego jedyny słuszny argument to argument siły. Hersl z sadystyczną wręcz przyjemnością poniża kolejne zatrzymywane osoby (zgadnijcie, jaki najczęściej jest ich kolor skóry) i uwielbia stosować zwykle niczym nieuzasadnioną przemoc. To prawdziwy postrach ulic, który doczekał się nawet wspomnienia w rapowym utworze – oczywiście nie w pozytywnym kontekście. To człowiek, który na każdym kroku łamie wszelkie kodeksy – etyczne i prawne – ale przez długi czas nie spotyka go za to żadna kara. Wręcz przeciwnie, jego przełożeni zdają się przyklaskiwać jego metodom, bo dzięki nim zgadzają się statystyki.
Miasto jest nasze – czy warto oglądać serial HBO?
No właśnie, statystyki. To one zdają się najważniejsze w pracy policji w Baltimore. Kolejne aresztowania – nawet jeśli bezpodstawne i trwające kilka godzin — sprawiają, że miasto na papierze wydaje się coraz bezpieczniejsze, choć w dłuższej perspektywie tak naprawdę doprowadzają jedynie do eskalacji przemocy. Simon i Pelecanos mocno punktują wszystkie absurdy, systemowe zaniechania i skupianie się tylko na liczbach, które tak naprawdę nic nie znaczą, ale to żadna nowość, doskonale robili to już przecież w "The Wire".
Twórcom serialu "Miasto jest nasze" trzeba oddać, że sytuację na ulicach i policyjnych posterunkach Baltimore pokazują z reporterskim zacięciem. Jasne, cały serial oparty jest na książce non-fiction, ale zdecydowanie czuć tutaj ten autorski sznyt Simona i Pelecanosa, którym z pewnością pomogło zatrudnienie Reinalda Marcusa Greena ("King Richard") w roli reżysera wszystkich sześciu odcinków. Otrzymujemy w nich bardzo szeroki obraz miasta niemalże upadłego i chociaż twórcy nie ukrywają swojego zdania, to powstrzymują emocje i starają się zaprezentować nam stan rzeczy w Baltimore na chłodno. Oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe. Gdyby nagrodę Pulitzera przyznawano także serialom, produkcja HBO byłaby do niej murowanym faworytem.
Podoba mi się też prowadzenie fabuły w taki sposób, że jako widzowie zwykle najpierw widzimy skutki, a dopiero później przyczyny. Pojedyncze sceny retrospekcji mogą czasem zdawać się wyrwane z kontekstu, ale złożone w całość tworzą spójny obraz, który odpowiada na najważniejsze pytania, a przy okazji pozwala zrozumieć, dlaczego twórcy mają tak mało empatii wobec bohaterów swojego serialu. Przedstawienie ich jako pogubionych ludzi, którzy wpadli w sidła systemu i sprzeniewierzyli się wszystkiemu, w co kiedyś wierzyli, nie wchodzi tutaj w grę. To osoby pozbawione moralnego kompasu, które wykorzystują dziury w tym systemie, by na końcu otrzymać od niego ochronę. Dlatego też większości bohaterów serialu "Miasto jest nasze" nie polubimy, ale i bez tej sympatii powrót do Baltimore będzie fascynujący.