"Anatomia skandalu" to thriller z głupim twistem i niestety niewiele więcej — recenzja serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
18 kwietnia 2022, 13:24
"Anatomia skandalu" (Fot. Netflix)
"Anatomia skandalu", prawniczy thriller twórcy "Wielkich kłamstewek", mógł dodać więcej niż trzy grosze do dyskusji o zgodzie na seks i karaniu za gwałt. Ale postawił na co innego.
"Anatomia skandalu", prawniczy thriller twórcy "Wielkich kłamstewek", mógł dodać więcej niż trzy grosze do dyskusji o zgodzie na seks i karaniu za gwałt. Ale postawił na co innego.
Tegoroczna Wielkanoc na platformie Netflix przyniosła w Polsce dwa wielkie hity, przynajmniej jeśli patrzeć na oglądalność: pierwszy to współczesna wersja pochwały mizoginii zwanej "Poskromieniem złośnicy", drugi to serial "Anatomia skandalu" na podstawie książki Sarah Vaughan o seksaferze wśród brytyjskich elit politycznych.
Anatomia skandalu to kolejny serial ery #MeToo
Prawniczy thriller, którego współtwórcami są David E. Kelley ("Wielkie kłamstewka", "Od nowa") i Melissa James Gibson ("House of Cards"), a reżyserką S.J. Clarkson ("Collateral", "Jessica Jones"), w sześciu odcinkach opowiada historię seksskandalu, który zaczyna się od oskarżenia znanego polityka o romans i zatacza coraz szersze kręgi, grożąc prawdziwym trzęsieniem ziemi na scenie politycznej. A przynajmniej w obozie rządzącym, którym są — jakżeby inaczej — konserwatywni torysi.
James Whitehouse (Rupert Friend, "Homeland") jest jak chodząca definicja sukcesu. Młody minister i członek parlamentu, a do tego najwyraźniej też zaufany człowiek premiera, ma wszystko: obiecującą karierę polityczną, rodzinę jak z obrazka, wspaniały dom, w którym wszyscy przybijają sobie piątki, energicznie oznajmiając: "Whitehouse'owie zawsze wygrywają!". Kiedy na jaw wychodzi romans Jamesa z parlamentarną researcherką i zarazem jego podwładną Olivią Lytton (Naomi Scott, "Aladyn"), żona, Sophie (Sienna Miller, "Na cały głos"), błyskawicznie zajmuje miejsce u boku męża grzesznika i oboje tłumaczą, że to tylko mały skok w bok. A potem Olivia oskarża Jamesa o gwałt, do akcji wchodzi prokuratura i wszystko się zmienia.
Anatomia skandalu — czy warto oglądać serial?
"Anatomia skandalu" jest serialem o tyle ciekawym, że pokazuje skandal #MeToo z perspektywy procesu sądowego o gwałt. Czyli czegoś, do czego dochodzi bardzo, bardzo rzadko — a wygranie takiej sprawy jest praktycznie niemożliwe. No bo gdzie dowody? Przecież każda może powiedzieć, że ją zgwałcił znany polityk! W przepychankach na sali sądowej pomiędzy prokuratorką Kate Woodcroft (Michelle Dockery, "Downton Abbey") a obrończynią Jamesa, Angelą Regan (Josette Simon, "The Witches") argumenty obu stron są rozkładane na czynniki pierwsze — i choć nie jest to zbyt głęboka analiza, daje pojęcie, jak trudne to są sprawy dla ofiar gwałtów.
Proces to zdecydowanie najlepsze, co "Anatomia skandalu" ma do zaoferowania, nawet jeśli nie udaje mu się wyjść poza powtarzanie oczywistości w trochę bardziej nietypowych niż zwykle okolicznościach, czyli w brytyjskim sądzie, gdzie oprawa jest zupełnie inna niż w sądzie amerykańskim. David E. Kelley, były prawnik i twórca nie tylko "Wielkich kłamstewek" czy "Od nowa", ale też licznych dramatów prawniczych, na czele z "Kancelarią adwokacką", "Orłami z Bostonu" i "Ally McBeal", jest prawdziwym mistrzem gatunku. I tu też nie zalicza potknięcia — sam proces, który przybiera z odcinka na odcinek coraz bardziej teatralny wymiar, ogląda się świetnie.
Serial nie zawodzi też, jeśli chodzi o pokazywanie okropnego uprzywilejowania brytyjskich elit, dla których rzeczy niedostępne dla zwykłego śmiertelnika — od najlepszych szkół po karierę robioną bez większego wysiłku — są oczywistością. James, Sophie, a nawet ich dzieci to ludzie, którzy myślą, że pewne rzeczy im się tak po prostu należą. Słowo "nie" w ich słowniku nie istnieje. Oglądanie, jak ich idealny światek rozpada się, kiedy tabloidy zaczynają grzebać w ich życiu, jest zwyczajnie satysfakcjonujące. I nawet jeśli sama historia jest raczej wtórna — widzieliśmy to już w różnych wersjach, a bohaterowie często nosili bardziej swojskie nazwiska niż Whitehouse — znów, nie ogląda się tego źle. "Anatomia skandalu" jest jak mniej tandetna wersja "Od nowa", przynajmniej dopóki nie odsłania najważniejszej karty.
Anatomia skandalu i twist, który wszystko psuje
Twist, który pojawia się w połowie serialu, i ma wywoływać efekt WOW, zmienia wszystko — niestety, nie na lepsze. Historia ze studiów i pokazanie powiązań pomiędzy uczestnikami obu stron tego procesu to jedna z najgłupszych, najbardziej niewiarygodnych rzeczy, jakie widziałam ostatnio w serialach (a oglądam sporo głupot — dzięki, Netfliksie). Twórcy zakładają, że nie tylko widz nie ma uszu i oczu, ale też sami bohaterowie. Nie zdradzając już więcej, powiem tylko, że bzdury rodem z telenoweli po prostu nie uchodzą w serialach, które chcą być traktowane serio.
A zakładam — choćby patrząc na wiwisekcję znajomości Jamesa i Olivii podczas kolejnych odsłon procesu — że "Anatomia skandalu" miała jednak większe ambicje, niż bycie thrillerem z najgłupszym twistem roku. To serial, który mógłby powiedzieć więcej zarówno o tym, jak daleko może sięgać uprzywilejowanie, jak i o tym, czemu sprawy o gwałt to coś, czego praktycznie nie da się wygrać. I jak zmieniała się świadomość tego, czym jest gwałt, czym jest zgoda bądź jej brak. Serial niby o to zahacza, każąc zacząć się zastanawiać na tymi kwestiami wypierającej rzeczywistość Sophie, ale ostatecznie prześlizguje się po powierzchni i nie mówi nic nowego.
Szkoda, że tak się skończyło, bo niewątpliwie był potencjał na coś więcej. "Anatomia skandalu" ma wszelkie składniki potrzebne, by stać się hitem, tylko niewłaściwie je miksuje, chcąc być raczej mainstreamowym thrillerem niż serialem premium z prawdziwego zdarzenia. Serial zapowiadano jako antologię, więc zakładam, że 2. sezon jest jak najbardziej możliwy. Przy czym Whitehouse'ów już nie zobaczymy, ale być może wróci Michelle Dockery jako Kate, oskarżająca w kolejnej podobnej sprawie? Pomijając już kwestię najdurniejszego twistu roku, to właśnie ta postać ma największy potencjał, który można rozwinąć. Co nie znaczy, że koniecznie tego potrzebujemy. Bo koniec końców to jeden z tych seriali, na które szkoda czasu, kiedy HBO i Apple TV+ wypuszczają po kilka świetnych nowych tytułów co miesiąc.