"Obsesja Eve" potrafiła zepsuć zabawę nawet na sam koniec – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
12 kwietnia 2022, 11:32
"Obsesja Eve" (Fot. BBC America)
Jeśli po zakończeniu serialu czujesz, że powinno dojść do niego wcześniej, to zły znak. Jeśli towarzyszy temu wściekłość, to bardzo prawdopodobne, że tym serialem była "Obsesja Eve". Spoilery.
Jeśli po zakończeniu serialu czujesz, że powinno dojść do niego wcześniej, to zły znak. Jeśli towarzyszy temu wściekłość, to bardzo prawdopodobne, że tym serialem była "Obsesja Eve". Spoilery.
To nie mogło się dobrze skończyć. Wiedzieliśmy o tym doskonale już po 1. sezonie, choć niekoniecznie się przyznawaliśmy, zachwyceni wówczas świeżością serialu i parą bohaterek, z którymi nie chcieliśmy się tak szybko rozstawać. Nie musieliśmy, bo kontynuację zamówiono już wcześniej, dając tym samym początek ciągowi w większości nieprzyjemnych zdarzeń, które doprowadziły ostatecznie do niedawnego, bardzo przykrego seansu. Nie mówcie, że spodziewaliście się czegoś innego, bo i tak nie uwierzę.
Obsesja Eve sezon 4 – jak skończył się serial?
W końcu pierwsze sygnały, że zmierzamy w złą stronę, "Obsesja Eve" dawała już w 2. sezonie, w kolejnym udowadniając, że to nie tyle zły kierunek, co po prostu jego kompletny brak. We właśnie zakończonej, mdłej, nudnej jak flaki z olejem, wyprutej ze wszystkiego, co kiedyś czyniło ten serial wyjątkowym finałowej 4. serii dostaliśmy to, na co się zanosiło – dogorywającą historię – ale też coś jeszcze. Bo o ile wszyscy mieliśmy świadomość, że to się nie może dobrze skończyć, chyba nikt nie przypuszczał, że może skończyć się aż tak źle.
Zbyt dramatycznie? Pewnie tak, ale gdy przypominam sobie, jaką męczarnią było oglądanie dwóch ostatnich sezonów "Obsesji Eve", a potem dociera do mnie, że na końcu drogi czekało coś takiego, to na klawiaturę cisną mi się znacznie mocniejsze słowa. Bo można serial przeciągnąć, nie trafić z zakończeniem, potraktować niesprawiedliwie bohatera, a nawet napisać finał na kolanie. Zdarzało się nie takim produkcjom. Ale zrobić wszystko naraz i zmieścić się w 40 minutach? To już wyczyn.
Nie należy go rzecz jasna przypisywać tylko jednej osobie, bo jak już wspomniałem, degrengolada trwała znacznie dłużej i pewnie tylko odpowiedzialnej za pierwszą odsłonę serialu Phoebe Waller-Bridge nie da się niczego zarzucić. Showrunnerka 4. sezonu, Laura Neal, podpisała się jednak zarówno pod nim, jak i osobiście pod scenariuszem finałowego odcinka, a to już nie kamyczek, lecz głaz narzutowy do jej ogródka. Jakiekolwiek błędy popełniono wcześniej, to ona historię zamknęła i trzeba przyznać, że zrobiła to z przytupem. Niestety nie takim, jak powinna.
Obsesja Eve, czyli polowanie, tylko na kogo?
A tego w sumie długo nic nie zapowiadało, bo dotąd akcja 4. sezonu toczyła się raczej leniwie. Z rzadka przyspieszając, czy zaskakując jakimiś typowymi dla siebie pokręconymi twistami, "Obsesja Eve" pchała mozolnie naprzód fabułę opierającą się na tajemniczych Dwunastu i zemście na nich, której z różnych powodów pragnęli tu właściwie wszyscy. Od byłych pracowników, przez przeciwników, po współzałożycieli. Wykluczyć można z tego grona tylko widzów, których sekretna organizacja nie kręciła chyba nigdy.
I słusznie, bo jak się okazało, większość z jej członków nie była dość istotna, żebyśmy chociaż zobaczyli ich twarze, gdy Villanelle (Jodie Comer) wszystkich mordowała. Czemu więc było o nich tyle gadania, a pościgowi za nimi poświęcono praktycznie cały sezon? Gdyby chociaż wcześniej doprowadził on do współpracy naszej ulubionej zabójczyni z Eve (Sandra Oh), byłby to całkiem sensowny powód. Ale nie, na to musieliśmy czekać do samego końca, wcześniej marnując czas na wątki i postaci, które dziś już z trudem sobie przypominam.
Hélène, Fernanda, Lars, w końcu niejaka Gunn – oni i pozostali ludzie, których imion nie potrafię już dopasować do twarzy, znaleźli się tu wyłącznie po to, żeby zazwyczaj bezsensownie zginąć. Ot, choćby ostatnia z wymienionych, ponoć szalenie niebezpieczna, ale już nie w starciu z kobietą, która przed momentem uciekała na jej widok. Cel trzyodcinkowego istnienia? Dać sobie wydrapać oczy i nawrzeszczeć na odpływające Eve i Villanelle, To już okropna para od nerek i tarota była bardziej przydatna, przynajmniej mieli kampera.
Czy Villanelle i Eve doczekały się happy endu?
W nim natomiast we wspólną podróż udały się w końcu nasze bohaterki, po czterech sezonach uganiania się za sobą gotowe wreszcie wybrać zdrowszy sposób skonsumowania relacji niż za pomocą broni. W teorii wielki moment, w praktyce rzecz sympatyczna, ale obarczona dręczącym poczuciem, że czekaliśmy na nią zbyt długo, przez co zostaliśmy (a przede wszystkim Eve i Villanelle zostały) pozbawieni czegoś wyjątkowego. Jasne, na tym w dużym stopniu polegała zabawa, że jedna ściga, a druga ucieka, ale co działało na początku, nie mogło trwać w identycznym stanie przez cztery sezony.
Chociaż więc zobaczyliśmy oczekiwany pocałunek, było śpiewanie w samochodzie i dowiedzieliśmy się, kto w tym związku jest prawdziwą psychopatką (frytki z musztardą?!), nie sposób oprzeć się wrażeniu, że większe napięcie towarzyszyło tej relacji, gdy była znacznie mniej dosłowna. Skoro jednak do tego stanu wrócić się nie dało, to czemu odmawiano nam chociaż odrobiny przyjemności? Czy nie dało się bohaterek sparować wcześniej, pozwalając chemii między Jodie Comer i Sandrą Oh pociągnąć serialu do końca? Być może odpowiedź znają showrunnerka i scenarzyści, z nami jednak tą wiedzą się nie podzielili.
Mieli za to inną niespodziankę, która w gruncie rzeczy niespodzianką nie była. A jeśli już, to w wyjątkowo fatalnym guście, zwłaszcza jak na serial, który zawsze przywiązywał ogromną wagę do stylu. Pozbycie się Villanelle w tym momencie i w taki sposób, kilkoma strzałami oddanymi przez niewidocznego snajpera, to nie tylko chwyt tani i do bólu pospolity, ale okazujący brak szacunku postaci i widzom, których cierpliwość testowano tylko po to, żeby na koniec zdzielić ich po głowie.
A jaki był w tym wszystkim cel? Miało zakończenie zapewne imitować tragedię szekspirowską, imitowało co najwyżej… samą "Obsesję Eve", bo przecież nie pierwszy raz kończymy z martwą Villanelle i przeżywającą Eve. O ile jednak w 1. sezonie dostaliśmy idealnie skrojony pod całość, szokujący i bardzo emocjonalny cliffhanger (który mógłby być znakomitym zakończeniem kapitalnej historii), to tutejszy trudno nazwać inaczej niż banalnym pójściem na łatwiznę.
Mimo wypowiedzianych ustami Carolyn (Fiona Shaw) zapewnień, że tym razem zrobi coś zupełnie innego, niż można by się spodziewać, serial okazał się przewidywalny w najgorszy możliwy sposób. Happy end dla Eve i Villanelle nie miał racji bytu, bo to zwyczajnie nie taka historia – z tym trudno się nie zgodzić. Jednak taki koniec jednej z najbardziej wyrazistych, oryginalnych i intrygujących bohaterek we współczesnej telewizji? W zimnych wodach Tamizy zamiast ciepłych objęć kobiety, która ją napędzała i fascynowała? Nie zasłużyła na to ani Villanelle, ani Eve, ani tym bardziej Jodie Comer i oglądający serial głównie dla niej widzowie (którzy wyraz frustracji dają w sieci – na ten moment finał ma na IMDb średnią 2,7).
Obsesja Eve – czy 4. sezon to już koniec serialu?
Jakby wszystkiego było mało, konsekwencje fatalnego zakończenia wykraczają poza finał, sięgając zapowiadanego przez producentów uniwersum osadzonego w znanym z "Obsesji Eve" świecie. Choć oficjalnie żaden spin-off nie został jeszcze ogłoszony, brzmiący wiarygodnie pomysł z historią młodej Carolyn teraz wygląda na misję samobójczą, jako że ta została właśnie najbardziej znienawidzoną serialową bohaterką. Inna sprawa, że kto, jeśli nie ona?
Twórcy w gruncie rzeczy sami pozbawiali się kolejnych możliwości, w tym najbardziej oczywistej z Pam (Anjana Vasan), która wydawała się nie tylko naturalnym wyborem, ale po prostu postacią wprowadzoną do fabuły z myślą o własnym serialu. W innym przypadku trudno właściwie wytłumaczyć jej obecność w tym sezonie. Nijak niepowiązana z żadną z głównych bohaterek czy Dwunastoma, ostatecznie posłużyła do pozbycia się Konstantina (Kim Bodnia) i… wypisała się z zabawy. Rozsądny wybór, ale w takim razie po co traciliśmy czas na jej poznawanie i szkolenie?
Po co był tu sam bezsensownie zlikwidowany Konstantin? Znikający podobnie bez słowa, jak się pojawił Yusuf (Robert Gilbert) albo pojawiający się raz na czas Hugo (Edward Bluemel)? Może to ja nie widząc szerszej perspektywy, nie dostrzegam stojącej za wszystkim żelaznej logiki, ale stawiam raczej na wersję, że takiej zwyczajnie nie ma. To po prostu "Obsesja Eve" przeszła długą drogę od cudownego fabularnego rozgardiaszu do bezmyślnej, pozbawionej wyrazu i okropnie męczącej plątaniny.
Zamiast więc dłużej o niej myśleć, proponuję jak najszybciej wyrzucić z głowy bzdurnie i bezcelowo rozbudowaną fabułę, skupiając się na Eve i Villanelle. Zasłużenie krytykując serial, nie można wszak zapominać, że to zawsze była ich historia. Z sezonu na sezon pozbawiana kolejnych rzeczy, które czyniły ją wyjątkową, a na końcu wyprana z resztek emocji i znaczenia, ale przez chwilę tak wspaniała, że trwało się przy niej do samego końca, licząc na poprawę. Skoro ta nie przyszła, to możemy tylko cofnąć zegar, jak o wolicie, o trzy minuty albo trzy sezony, i umieścić napis "The End" w znacznie bardziej pasującym kontekście.