"The Walking Dead" wróciło do nudnej powtarzalności – recenzja finału drugiej części 11. sezonu
Mateusz Piesowicz
11 kwietnia 2022, 23:01
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Nijaki odcinek "The Walking Dead" przed przerwą w emisji? Nic nowego, ale jeśli to zapowiedź finałowego aktu serialu, to można zacząć się o niego obawiać. Spoilery.
Nijaki odcinek "The Walking Dead" przed przerwą w emisji? Nic nowego, ale jeśli to zapowiedź finałowego aktu serialu, to można zacząć się o niego obawiać. Spoilery.
Niespełna dwa miesiące wystarczyły, żebym od dość entuzjastycznego tonu w recenzji premierowego odcinka, przeszedł z powrotem do typowego narzekania. Nie żeby mnie to dziwiło, ale wbrew pozorom, wcale nie musiało tak być. Przesadą byłoby wprawdzie wychwalanie drugiej części 11. sezonu "The Walking Dead", jednak uważam, że przeniesienie akcji do Wspólnoty i całkowita zmiana klimatu ogólnie wychodziły mu na dobre – przynajmniej dopóki można było bawić się małymi elementami bez składania ich w całość. Niestety, gdy do tego przyszło, twórcy wrócili do dawnych nawyków.
The Walking Dead – nudnawy finał sezonu 11B
Co to oznaczało dla widzów? Oczywiście odcinek pełen szumu, zamieszania i teoretycznie wysokich stawek, które ostatecznie do niczego nie prowadziły. Ba, można je wręcz potraktować jako zwykłe granie na czas, bo poza tym, że jesteśmy o godzinę bliżej zakończenia, to nie mam poczucia, żeby coś się zmieniło, wyjaśniło, zagmatwało lub chociaż stało się bardziej emocjonujące. Postrzelaliśmy, powalczyliśmy, pozabijaliśmy zombie, pozbyliśmy się jednej zbędnej postaci i fajrant, kolejna ósemka odcinków odhaczona, została jeszcze jedna.
Jasne, można to uznać za przystawkę przed finałową częścią, w której "dopiero będzie się działo!", ale… dajcie spokój, też oglądacie to od lat, więc dobrze wiecie, ile razy mogliśmy sobie coś podobnego obiecywać. A kończy się zawsze tak samo, gdy każdy pojawiający się na horyzoncie ciekawszy pomysł czy odrobinę odważniejszy koncept ginie gdzieś między kolejnymi takimi samymi rozwiązaniami i powtarzalnymi scenami akcji. Czy ze Wspólnotą i naszymi bohaterami mogło być inaczej? Nie trzeba tu używać czasu przeszłego – wciąż jak najbardziej może być inaczej. Tylko jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
Zwłaszcza po odcinkach takich jak "Acts of God", których odnoszę wrażenie, że było już w "The Walking Dead" kilkadziesiąt. Niby przyzwoicie napisane, niby sprawnie zrobione, niby utrzymane w dobrym tempie, ale na końcu pozostawiające po sobie zaledwie poprawne wrażenie i wyrzucane z pamięci pięć minut po seansie. Dużo hałasu o nic to niestety dewiza, do której serial wraca z regularnością zombie wyłażących z każdego możliwego miejsca. Cokolwiek zrobimy, nigdy się od niej nie uwolnimy.
The Walking Dead — znów walka o przetrwanie
Co więc dostaliśmy tym razem? Dokładnie to, co zawsze, tylko w innych kombinacjach. Było grupowe starcie Daryla (Norman Reedus), Aarona (Ross Marquand) i Gabriela (Seth Gilliam) ze szturmowcami w klimatycznej scenerii samochodowego złomowiska, jednak chaotyczne i niewzbudzające ani grama napięcia. Była walka jeden na jeden między Maggie (Lauren Cohan) i Leah (Lynn Collins), której rozstrzygnięciem ewentualnie można by się emocjonować, gdyby – to się nazywa nieuczciwa rywalizacja – jedna z nich nie miała już w planach spin-offu. Był też Lance (Josh Hamilton), jeszcze mniej interesujący, niż się zapowiadał, a w ramach przerwy w rozrywce odkrywanie spisków na najwyższych szczeblach we Wspólnocie. Masa atrakcji, prawda?
Gdybym oglądał właśnie 1. sezon "The Walking Dead", pewnie tak bym uznał, zachwycając się sprawnością, z jaką twórcy operują kilkoma wątkami, w każdym trzymając widza na krawędzi fotela. Oglądając sezon numer 11, nie mogę jednak nie zauważyć, że stosują doskonale znane sztuczki, niczym nie zaskakują, a jedyne napięcie w odcinku udaje im się wytworzyć nie w scenach akcji, lecz gdy Sebastian (Teo Rapp-Olsson) prawie przyłapuje Max (Margot Bingham, "Szpital New Amsterdam") na szperaniu w gabinecie jego matki. Czy to przypadek, że trafiło na nowych bohaterów, a poczucie zagrożenia nie wynikało ze świszczących nad ich głowami kul czy przyjmowanych ciosów, lecz wytworzonej atmosfery? Zaryzykuję i powiem, że nie.
Ale to, że twórcy serialu potrafią podnieść widzom ciśnienie, choć robią to rzadko, przecież doskonale wiemy. Tak samo, jak dziwić nie mogło, że mroczna strona Wspólnoty, na której odkrycie czekaliśmy, odkąd pierwszy raz tam trafiliśmy, to nic wyjątkowego – ot, żądny władzy nudziarz bez szczypty charyzmy z jednej strony i bogacze, którzy zbudowali sobie idyllę na skrywanej pogardzie wobec biedniejszych z drugiej. Jeśli konflikt klasowy da się rozwiązać za pomocą hasła "Pamela Milton was okłamuje", to nawet jak na "The Walking Dead" będzie to potworne lenistwo scenarzystów.
The Walking Dead — sezon 11 to zmarnowane szanse
Szczególnie, że tu naprawdę dałoby się opowiedzieć interesującą historię, nie oczekując od twórców niczego poza odrobiną odwagi, żeby wyjść poza bezpieczną strefę znanych sobie schematów. Kilka razy w ostatnich odcinkach było ich zresztą na to stać, gdy pozwalali sobie na eksperymenty formalne, czy stawiali na mniej oczywiste wątki (Eugene i Max, Księżniczka i Mercer!). Niestety nie trwało to długo, bo gdy przychodziło do spraw poważniejszych niż drugoplanowe historie, wracaliśmy zawsze tam, gdzie byliśmy już wiele razy.
Do Daryla, na którego jedynym pomysłem było od czasu do czasu wciskać go w biały kombinezon i nic więcej z tym nie robić (a pamiętacie cliffhanger z 9. odcinka, gdy zasugerowano jego konflikt z Maggie i wydawało się, że jest na co czekać?). Do Carol (Melissa McBride) i Ezekiela (Khary Payton), na których pomysłu nie było absolutnie żadnego. Do nudnych wrogów i wojenek z nimi. Do zabijania bezimiennych postaci i udawania, że były istotne (RIP Marco, który ponoć wystąpiłeś w trzynastu odcinkach, choć dałbym głowę, że przy śmierci zobaczyłem cię po raz pierwszy), oraz pozbywania się naprędce tych, na które nie znaleziono lepszego rozwiązania (RIP Leah, nie mam pojęcia, czemu nie zginęłaś kilka tygodni temu).
A nawet gdy już udawało się zrobić coś dobrze, jak z Maggie i Neganem (Jeffrey Dean Morgan), to strzelano sobie w kolano ogłoszeniami nie w porę. Swoją drogą, ta sytuacja jest tak absurdalna, że nie potrafię jej sensownie skomentować. Zrobić coś takiego, wiedząc, że zaraz emisja odcinka z małym Hershelem celującym w zabójcę ojca? Długo i z sensem budować napięcie między bohaterami, a nawet czynić z ich konfliktu jedną z głównych atrakcji sezonu, żeby rzucić spoilerem przed jego rozwiązaniem? Z wielu głupot, jakich uświadczyliśmy w trakcie jedenastu sezonów, ta jest chyba największa i nie uratują tego już ani aktorzy, ani scenariusz (Maggie mówiąca Neganowi, że zaczyna mu ufać!), ani wyglądające rozpaczliwie pomysły typu "Negan ma ciężarną żonę".
Czy w takim razie 11. sezon "The Walking Dead", mimo paru momentów, do niczego się nie nadaje? Ależ nie, uważam wręcz, że to wciąż jedna z lepszych odsłon serii w ostatnich latach. Jej problemem jest jednak to, że za każdym razem, gdy wydaje się, że może pójść w intrygującym kierunku, skręca w wydeptaną ścieżkę, jakby bojąc się postawić o jeden krok za dużo. Rany, ludzie, kiedy jak nie teraz, na chwilę przed końcem?
Mając tyle możliwości, multum postaci, z których większości się kompletnie nie wykorzystuje (Lydia, Rosita, Magna, Yumiko, Judith…), a do tego jeszcze zmianę fabularnych okoliczności o 180 stopni — tu się nie prosi, ale błaga o cokolwiek ponad sprawdzony od dekady standard. Tymczasem na osiem odcinków przed zakończeniem serialu najbardziej odbiegającym od niego pomysłem twórców jest symboliczne zesłanie szarańczy. Drogie "The Walking Dead", przecież wszyscy wiemy, że stać cię na więcej, zatem przestań się proszę wygłupiać i wróć za parę miesięcy z czymś lepszym.