"Rozdzielenie" bierze pełną emocji przerwę od pracy – recenzja finału 1. sezonu serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
9 kwietnia 2022, 13:02
"Rozdzielenie" (Fot. Apple TV+)
W czasach, gdy serialowe fabuły się rozmywają, a widza coraz trudniej zaskoczyć, tak emocjonujące finały są rzadkością. Ale na tym wyjątkowość "Rozdzielenia" się nie kończy. Uwaga na spoilery!
W czasach, gdy serialowe fabuły się rozmywają, a widza coraz trudniej zaskoczyć, tak emocjonujące finały są rzadkością. Ale na tym wyjątkowość "Rozdzielenia" się nie kończy. Uwaga na spoilery!
Przy okazji recenzji premierowych odcinków "Rozdzielenia" pisałem, że takie seriale nie trafiają się zbyt często. Kilka tygodni później muszę przyznać się do błędu – takie seriale nie zdarzają się praktycznie wcale i nie jest to przytyk w stronę ogólnie przeciętniejącej telewizyjnej konkurencji. Produkcja Apple TV+ wyróżniała się nawet na tle najlepszych, szybko zamieniając intrygujący koncept w absolutnie fantastyczną historię.
Rodzielenie w znakomitym stylu kończy sezon
Historię, której twórcy wprawdzie już we wcześniejszych odcinkach potrafili kapitalnie połączyć precyzyjne układanie fabularnych klocków z szalonymi twistami, ale która dopiero w finałowym "The We We Are" pokazała, że to wszystko było ledwie przygrywką. Bardzo solidnym, ale jednak tylko fundamentem, na którym "Rozdzielenie" miało dopiero zbudować coś prawdziwie ekscytującego. Nie chcę bynajmniej sprowadzić w ten sposób całego sezonu do jego ostatnich kilkudziesięciu minut, ale zadanie to wyjątkowo trudne – tak wielkie emocje nie towarzyszyły mi bowiem podczas seansu od dawna.
Co więcej, w najmniejszym stopniu nie wpłynął na nie fakt, że po cliffhangerze, z jakim zostawiono nas przed tygodniem, tego rodzaju atrakcji należało się przecież spodziewać. W końcu wiedzieliśmy, że trójka alterów – Mark (Adam Scott), Helly (Britt Lower) i Irving (John Turturro) – przebudzi się w swoich drugich lub jak wolicie podstawowych tożsamościach, więc pytaniem było nie czy, ale jak poważne będą tego konsekwencje. Skala i tempo wydarzeń przeszła jednak najśmielsze oczekiwania, fundując nam odcinek, który oglądało się, siedząc jak na szpilkach od pierwszych do ostatnich scen.
A zasługa w tym nie tylko samej historii, ale może w jeszcze większym stopniu reżysera, Bena Stillera, od początku niezwykle umiejętnie zarządzającego ekranowym chaosem. Ten przy równoczesnym prowadzeniu trzech trzymających w napięciu wątków był tu nieodzowny, jednak udzielić mógł się tylko widzom i tylko dlatego, że twórcy na to pozwolili. Jak na wstępie, gdy z perspektywy (całkiem dosłownie, dzięki świetnemu pomysłowi z ujęciami point-of-view) każdego z bohaterów po raz pierwszy doświadczaliśmy świata zewnętrznego.
Rodzielenie – potrójna dawka emocji w finale
W przypadku Marka miał on znajome, ale jakby obce oblicze pani Cobel (Patricia Arquette). Dla Irvinga rozbrzmiewał agresywnym wokalem Lemmy'ego z Motörhead dopełniającym niecodziennego zestawu składającego się jeszcze ze szpachelki malarskiej i serii identycznie ponurych obrazów. Z kolei Helly przywitał obcymi dla niej, lecz nie dla nas twarzami, nad których obecnością nie mieliśmy jednak czasu zbytnio się zastanawiać, bo zaraz potem padło jakże tu znaczące nazwisko Eagan. Jeśli dotąd spodziewaliśmy się niespodzianek, to od tej chwili wiadomym już było, że czeka nas jazda bez trzymanki.
I rzeczywiście, trwała ona w gruncie rzeczy przez całą resztę dość krótkiego odcinka, choć gdy spojrzy się na niego już spokojniej, można zauważyć, że paradoksalnie wcale nie narzucił on sobie jakiegoś szalonego tempa. Owszem, akcja była wartka i utrzymana w równym rytmie przez całe 40 minut, lecz wrażenie zawrotnej prędkości wynikało tu raczej ze zrzucanych na nas i bohaterów jedna po drugiej fabularnych bomb, a nie podnoszących ciśnienie sekwencji. Ta w tradycyjnym rozumieniu była właściwie w finale jedna, dopóki nie okazała się inteligentną zmyłką – bo choć wiele można korporacji Lumon wytknąć, to jej pracownicy (jeszcze?) nie porywają niemowlaków spod nosa rodziców.
O ile jednak szalony rajd Harmony Cobel to żart wpisujący się w specyficzne serialowe poczucie humoru, był on jednym z niewielu luźniejszych (oczywiście po czasie) momentów w odcinku. Pozostałym towarzyszyło nieustanne napięcie, porównywalne pewnie tylko z wysiłkiem, jaki w utrzymanie wyjątkowo niewygodnej pozycji wkładał Dylan (Zach Cherry), żeby zapewnić reszcie dość czasu na znalezienie kogokolwiek, kto mógłby ulżyć ich niedoli. Widząc takie poświęcenie, można by wręcz dać wiarę korporacyjnym hasłom, że współpracownicy to twoja rodzina, choć wątpię, żeby Helena Eagan miała właśnie to na myśli.
Rozdzielenie, czyli tajemnice, odpowiedzi i ludzie
Zwłaszcza że już wcześniej pokazująca paskudne oblicze alterka Helly R. w finale wyrosła na jeden z głównych czarnych charakterów, odgrywając kluczową rolę w przekonaniu świata do korzyści rozdzielenia i ukryciu jego mrocznych stron. Ujawnienie jej tożsamości to jednak nie tylko pierwszorzędny twist, ale też rzecz istotna z naszego punktu widzenia. Zostaliśmy w końcu dopuszczeni do wewnętrznego kręgu – dotąd ukrytej przed widzami warstwy historii, która otwiera mnóstwo nowych możliwości.
Brawa należą się w tym miejscu nie tylko reżyserowi, ale też scenarzyście finału, a zarazem twórcy "Rozdzielenia" Danowi Ericksonowi, który świetnie opanował trudną sztukę utrzymania scenariuszowej równowagi w sekretach. Dając oglądającym tyle, żeby nie poczuli się wodzeni za nos, ukrył dość dużo, żeby nikt nie poznał odpowiedzi zbyt wcześnie. W tym przypadku wiemy już, że będzie 2. sezon, więc nie zostaniemy z niczym i możemy spokojnie liczyć na odkrycie kolejnych tajemnic w przyszłości. Czekanie na to mogłoby być jednak okropnie frustrujące, gdyby twórca zdradził za mało. Tutaj mamy o czym myśleć, jednocześnie nie piekląc się na finałowy cliffhanger, a nawet trzy.
Skonstruowanie tak skomplikowanej intrygi, rozłożenie jej na kilka postaci i opowiedzenie niemal równocześnie w kilku osobnych częściach to jednak wciąż nie koniec. Najważniejszym elementem tej błyskotliwej mieszanki pozostaje bowiem nadanie wszystkiemu życia. Niezależnie od bohatera, jego wersji, świata w którym się znajdujemy i narzuconego tonu opowieści, "Rozdzielenie" zawsze dbało, żeby nikt nie sprawiał wrażenia ciała obcego, czy tylko punktu niezbędnego aby ruszyć dalej na fabularnej mapie. Twórcy doskonale zrozumieli, że historia może być niestworzona, ale jej bohaterowie nigdy.
Widać to tutaj po każdym. Od najważniejszych i już w różnym stopniu poznanych postaci, jak czwórka rafinerów makrodanych. Przez te nieodgadnione, jak nadal niedający się rozgryźć pan Milchick (Tramell Tillman). Po funkcjonujące w tle, ale obdarzone wyrazistymi osobowościami, jak Devon (Jen Tullock) i Ricken (Michael Chernus). Każdy tu jest jakiś, każdy ma własne odczucia i każdy, cytując autora pewnej książki, która zmieniła życie przynajmniej jednej osoby, może odpowiedzieć sobie na pytanie: "Kim jesteś ty?".
Rozdzielenie to serialowa maestria w każdym calu
Tego rodzaju filozoficzna refleksja interesuje nas w największym stopniu przy rozdzielonych pracownikach Lumon Industries, dotąd nieznających niczego poza labiryntem firmowych korytarzy, nagrodami motywacyjnymi i pracą, której nie rozumieją. Dotąd, ponieważ wszystko, co oglądaliśmy na przestrzeni sezonu wraz z finałowymi kulminacjami potwierdza, że nazywanie tu kogoś alterem mija się z celem. Bo nie ma innych wersji jednego człowieka, są po prostu inni ludzie. Mający swoje zdanie, kompletnie inne charaktery, a co najistotniejsze – potrafiący kochać. Przez to natomiast zdeterminowani, żeby zmienić swój tragiczny los, nieważne jak beznadziejna byłaby ich sprawa.
Naiwne? Ależ tak i właśnie o to chodzi! O to naiwne uczucie, które każe Irvingowi wsiąść do samochodu, choć nigdy nie prowadził, żeby odnaleźć Burta (Christopher Walken), pierwszą osobę w swoim krótkim życiu, którą pokochał i z której stratą nie może się pogodzić. O desperacką próbę obalenia własnego imperium przez Helly, wreszcie recytującą szczerze formułkę z pokoju socjalnego, bo żałującą za grzechy popełnione przez Helenę. O Dylana, rozpaczliwie walczącego o pamięć o swoich dzieciach. A wreszcie o Marka, chcącego zrozumieć, czemu dobry człowiek skazał sam siebie na taki los.
Twórcy nie tylko skumulowali te ogromne emocje w ostatnim odcinku, ale też pozwolili im jednocześnie eksplodować w dramatycznej końcówce, gdy wszystko urwało się w kluczowym momencie. Irving walący do drzwi domu Burta. Helly ujawniająca prawdę o Lumon. Mark odkrywający, kim jest Gemma (Dichen Lachman) i jego krzyk, który rozbrzmiewa w uszach długo po napisach końcowych. Ostatni montaż z Milchickiem powalającym Dylana. Dźwięk windy. Ciemność. Kurtyna. I szalony wyścig myśli w mojej głowie, od którego zdążyłem się już po serialowych finałach odzwyczaić.
"Rozdzielenie" nie tylko przypomniało czasy, gdy ostatnie odcinki stanowiły rzeczywistą kumulację szeregu wydarzeń, zamiast być epilogiem kilkugodzinnego filmu (wcześniej podobne rozwiązanie wybrali choćby twórcy "For All Mankind", co pozwala myśleć, że to większa strategia obrana przez Apple TV+). Przede wszystkim było drobiazgowo przemyślaną historią, w której żadna scena, dialog czy nawet pojedynczy aktorski gest nie pojawiły się przypadkowo, budując w ten sposób fascynujący świat i zapełniając go wielowymiarowymi postaciami.
Nie wiem, w jakiej formie i czy w ogóle zobaczymy wszystkich po przerwie. Nie mam pojęcia, o co chodzi z Gemmą/panią Casey, dlaczego alter Irvinga zbiera informacje o rozdzielonych i czy Dylan bezpowrotnie stracił szansę na ocieplacz na kubek. Nie potrafię sobie wyobrazić pogodzenia dwojga czasem diametralnie różnych ludzi w jednej osobie, bezpiecznego scalenia podzielonych osobowości oraz jego psychicznych konsekwencji. Nie wiem mnóstwa rzeczy, ale jestem pewien, że obejrzałem doskonały, dający do myślenia, wzruszający, przerażający, ale miejscami też zabawny serial i z niecierpliwością czekam na jego ciąg dalszy – na razie brak jakichkolwiek argumentów za tym, że mógłby być gorszy.